Witajcie w podróży na Islandii, jest to rok 2014, 1 czerwca. Była to pierwsza tak duża wyprawa którą organizowałem. Brało w niej udział aż 10 osób. Było to nie lada wyzwanie organizacyjne, znałem tylko z nich. Reszta to znajomi znajomych. Jak się okazuje po latach, to nie będzie moja jedyna podróż na Islandię a właściwie cykl, który nie chce mieć końca. Islandia stała się moim ulubionym krajem. Koszty i sposób organizacji wyjazdu podsumuję na końcu.
W założeniu wyjazd miał być tani – wszak większość z nas była dopiero po studiach. Ze względu na cenę, trzeba było kombinować z dojazdem. Czyli: wyjazd z Krakowa o godzinie 4:00 dwoma samochodami. Następnie wylot o 10:00 z Modlina, Ryanair. W Manchesterze nocleg w najtańszym hostelu – pokój 10 osobowy w piwnicy bez okna i z grzybem. Kolejnego dnia pobudka o 4 rano. Ledwo zdążyliśmy na samolot o 7:00 ( ze względu na ogromne kolejki i przez to, że kilka osób trafiło do kontroli osobistej) . W końcu, o 9:00 rano czasu lokalnego JESTEŚMY!!! W tym momencie plan się kończył, a zaczynała się przygoda. Ograniczał nas jedynie bilet powrotny – 9 dni później. Do naszej dyspozycji mieliśmy: 2 samochody, krótkofalówki, mapę w telefonie i namioty. I jeden cel – objechać wyspę.
Islandia przywitała nas deszczem i wiatrem. Temperatura 10 C. Dlatego jak tylko odebraliśmy auta udaliśmy się do Ikea. Polecam to zrobić, by ogólnie się ogarnąć, złapać WiFi i zjeść ostatni ciepły posiłek w rozsądnej cenie (obecnie działa bezpłatny roaming w ramach EU. Mimo że Islandia nie jest w Unii, to podlega pod umowę roamingową). Trzeba także ochłonąć z tego szoku, że w końcu tu się dotarło. Tam podjęliśmy decyzję – jedziemy na wschód. Jedynie musieliśmy kupić karimaty (bo nie było na nie miejsca w bagażu). Te nabyliśmy za kilkanaście złotych w Jysk (Rúmfatalagerinn), zrobiliśmy także zakupy w supermarkecie Bonus.
Zapakowani postanowiliśmy, że pierw jedziemy do Hveragerði – czyli na sławną ciepłą rzekę Reykjadalur. Trafienie tam nie okazało się takie proste. Jak tylko zobaczyliśmy obłoki pary, stały się one naszym azymutem. Niestety okazało się to złudne. Po zostawieniu auta i dojściu okazały się zwykłymi ujściami ciepłej wody, służące do ogrzewania domów. Dla nas ten widok miał dopiero spowszednieć po kilku dniach 🙂
Cali przemoknięci wracamy do aut i szukamy właściwej drogi do gorącej rzeki. W końcu, gdy już minęliśmy pola golfowe, pojawił się pierwszy znak, a następnie parking. Po weryfikacji okazało się, że do przejścia jest ponad godzina pod górę, w błocie. Jako że nas było 10 osób, podzieliliśmy się na 2 grupy. Ci którzy chcieli się wysuszyć, pojechali w stronę Gulfoss, w poszukiwaniu kawiarni i ciepła. Połowa zdecydowała się iść w deszczu pod górę. Ja, jako organizator czułem się zobowiązany i wybrałem trudniejszą wersję. Droga niestety sprawiała sporo problemów. Grunt był bardzo grząski, właściwie każdy z nas wpadł przynajmniej raz po kolana w błoto. Będąc mokrym w każdym możliwym miejscu było nam wszystko jedno – i to dawało nam jakąś dziwną motywację, by iść dalej.
W końcu po godzinie pojawiają się nam gołe sylwetki ludzi. To musi być tutaj! Temperatura powietrza wynosiła 6 C, padał deszcz. Zdjęliśmy te mokro-ciepłe ubrania, aby po chwili być już w wodzie. Niezwykłe uczucie … wbrew logice, ale w rzece faktycznie płynie ciepła woda. Co prawda mogłaby być cieplejsza (bo było około 25-30C) … w dodatku od czasu do czasu przepływały fale zimna. Mimo wszystko miało to swój urok. Gdy wydawało się, że temperatura nie wróci do normy i wypadałoby wyjść, ta znów zaczynała być ciepła. I trzeba było zostać i się ogrzać. Tak bez końca. Na to zjawisko pewnie miał wpływ także ciągle padający deszcz. A może to wynika ze specyfiki rzeki (wszak wyżej łączy się wrzątek z polodowcową wodą). Bardzo to utrudniało opuszczenie tego miejsca. 🙂 Po godzinie stwierdziliśmy, że woda jednak mogła być cieplejsza. Z wielkimi problemami udało nam się wygramolić i ubrać ponownie zimne, mokre ubrania. Okropnie! Dygotaliśmy z zimna, podczas gdy Islandczycy bez wzruszenia wracali w klapkach, t-shircie i z mokrymi włosami.
Po blisko trzech godzinach byliśmy z powrotem w samochodzie. Jadąc już autem spotkaliśmy się w połowie drogi z drugą częścią ekipy. Najbliższy kemping według mapy był w miejscowości Laugarás. Faktycznie, był, ale kompletnie pusty. Jest godzina 23:00 (ale nadal jasno). Podeszliśmy w ciemno do najbliższego domu, w którym jak słusznie podejrzewaliśmy mieszkają właściciele. Starsze małżeństwo potwierdziło, że camping jest czynny, zainkasowali 800 ISK od osoby. I tyle ich widzieliśmy. Miejsce okazało się zbawienne. Były 2 łazienki z ciepłą wodą, w nich grzejniki, wszystko dla nas! Większość rzeczy udało nam się wysuszyć.
Jako ciekawostkę należy dodać, że pomimo chmur nie zrobiło się zupełnie ciemno. Przez 2 godziny panował tylko delikatny półmrok (patrz zdjęcie). Taka namiastka dnia polarnego, która towarzyszyła nam przez całą podróż. :). Tak nam mija pierwszy dzień na Islandii. Kolejna część.