Zbliża się czerwcowy długi weekend. To mnie zmotywowało do opisania jednej z moich przygód. Jest to wyjazd, który zaczął się od poszukiwania inspiracji palcem po mapie. A dokładnie myszką po Google Maps. No bo, gdzie by tu pojechać w Boże Ciało? Tak, żeby nie było dużo ludzi i by faktycznie odpocząć? Ale w rozsądnej odległości od Polski i by nie było za drogo. Wybór padł na Rumunię, Apuseni Natural Park – odległy od Krakowa o 8 godzin jazdy. Plan był prosty: miało być tanio i dobrze. Wymagany jeden dzień urlopu. Wyjazd w czwartek o 5 rano … Dlaczego tak? Bo kto normalny o tej godzinie wyjeżdża … wszyscy pojechali dzień wcześniej po pracy albo dopiero będą jechać. Taka godzina pozwoli ominąć korki. Powrót w niedzielę popołudniu, tuż przed szczytem.

Przed samym wyjazdem starałem się znaleźć jak najwięcej informacji o Apuseni. Nie było to najprostsze zadanie, nie mogłem odnaleźć żadnej strony, która opisywałaby wszystkie walory tego miejsca. Ale atrakcji było na tyle dużo, że na pewno nie będziemy się tam nudzić przez 2 dni. Bo są góry, szlaki turystyczne, jaskinie, lodowce, wsie … i podobno dzika Rumunia. W internecie w okolicach parku nie było zbyt dużego wyboru noclegów. Mimo wszystko można było spodziewać się zakresu cenowego 40-80zł/noc/osoba. Postanowiliśmy, że będziemy szukać czegoś na miejscu.

Dzień 1

Przejazd nie przysporzył nam problemów, zdążyliśmy ominąć wszystkie procesje, następnie Słowacja, Węgry i Rumunia. Schengen kończy się właśnie na Rumunii, tutaj czekała nas kontrola. Ale tylko formalna … 10 minut w kolejce, szybkie spojrzenie pogranicznika na nasze dokumenty i w drogę. Po drugiej stronie wymieniliśmy pieniądze na lokalne (z Euro na Lei). Samo miejsce bardzo przypomina granicę z lat 90 między Ukrainą a Polską, niezbyt zachęcające, niecywilizowane. Kurs jak to na granicy, bardzo dobry. Nie miałem wtedy Revoluta, ale nawet gdybym miał – to w większości miejsc nie dało się płacić kartą. Na obiad zatrzymujemy się w miejscowości Beiuș. Rozsądnym miejscem wydawała się pizzera La Popular. Nigdy nie jadłem tak taniej pizzy (i to całkiem dobrej). Koszt to raptem 14 Lei + 3 Lei za pepsi. Czyli około 15zł. Gdy nasza wewnętrzna cebula została zaspokojona, ruszyliśmy dalej. O godzinie 15:00 dojechaliśmy do parku. Nie chcieliśmy od razu jechać do Padiş. Dlatego zatrzymaliśmy się zaraz za miejscowością Boga. Mając w planie większy trekking dopiero kolejnego dnia (pętla 20km), decydujemy się na dwugodzinną przechadzkę do kilku jaskiń. Nie był to najbardziej udany trekking, ponieważ co chwilę gubiliśmy trasę, a jak się okazało, część i tak pokonamy jutro ponownie. Ale trzeba coś robić. 🙂

The Focul Viu Cave

The Focul Viu Cave

Droga wiła się ciągłymi serpentynami, na szczęście była świeżo wyremontowana. W niczym nie odstawała od austriackich alpejskich dróg (od 2016 nie da się dojechać od innej strony jak właśnie od Boga). Do Padiş dojeżdżamy około 17:00. Zresztą nie mieliśmy wyboru, bo wszystkie pensjonaty po drodze były zamknięte na cztery spusty. Samo Padiş też wyglądało na zupełnie wymarłe. Wszystkie restauracje zamknięte. Jest sklep, a właściwie pokój w domu przerobiony na minisklepik, w którym starsza pani sprzedaje jedynie czipsy i piwo. Nie przygotowaliśmy się na ten obrót sprawy, wiec cóż zrobić, musieliśmy coś jeść i je kupiliśmy.

Problemem był też nocleg. Pensjonat, który miał być otwarty według booking.com był zamknięty. Po pół godziny szwędania się wokół posesji znalazła się właścicielka. Pokazała nam pokoje, ale oznajmiła, że restauracja nie jest czynna. Sam standard pokoi nas nie przekonywał. A cena około 100 Lei za osobę tym bardziej. Mieliśmy co prawda namioty, ale przecież nie o to chodziło 🙂 Nieco niżej znajdowały się czerwone domki kempingowe, które akurat ktoś malował świeżą farbą. Tutaj też nikt nie mówił ani słowa po angielsku. Podobno są zamknięte, bo nie wykończone. Znalazł się właściciel. Po negocjacjach zeszliśmy do 200 Lei za 4 osoby ze śniadaniem. A także jest w stanie nam zrobić kolację za 30 Lei osoba. Najśmieszniejszy jest fakt, że naszym tłumaczem był robotnik, który malował te domki (jeździ sezonowo do pracy na zachód).

Mięso z grilla było przepyszne, a każdy z nas gratis dostał solidną porcję śliwowicy na poprawę apetytu. Podobno tak się gości w Rumunii, kłócić się przecież nie będziemy …

Dzień 2

Jest piątek. Na ten dzień planowaliśmy zrobić dużą pętlę – Galbena (20km), która obejmuje wszystkie najważniejsze atrakcje tego parku. Pogoda była idealna, dopiero wieczorem miała się zepsuć, zaś sobota miała być bardzo deszczowa. Po śniadaniu ruszamy na szlak:

Po drodze można spotkać krzyż upamiętniający nieszczęśliwy wypadek pary Polaków, których śmiertelnie poraził piorun w 2011 roku, więcej informacji.

Od tego momentu była nas już piątka. Bo dołączył do nas pies przybłęda, który towarzyszył nam jako przewodnik przez całą trasę. Krajobrazy były coraz bardziej sielankowe. Wręcz nierealne. Wolno pasące się konie, mnóstwo owiec. Idealnie przystrzyżona trawa. To jest Rumunia, a nie Szwajcaria. Warto było tutaj przyjechać!

Poranne słońce i parująca rosa budowały niesamowity klimat.

Trasa prowadziła w stronę rzeki, której źródło było ukryte w jaskini (Izbucul Ponor).

Następnie ścieżka odbijała na ogromną polanę (Poiana Ponor).

Kierujemy się do lasu, gdzie czekała nas niewielka wspinaczka.

Następnie udaliśmy się do Castles of Ponor (Cetatile Ponorului), czyli wielką skałę ze szczytami przypominającymi zamek i bramę. Tutaj daliśmy ciała, bo z nieznanych powodów nie udało nam się trafić na trasę, która prowadzi przez górę. Do dzisiaj nie wiem, jak tam się wchodzi, warto zwrócić na to uwagę, bo przy okazji pętli można zrobić dolną i górną część. My byliśmy jedynie na dole i wygląda to tak:

Samo zejście i wejście do najłatwiejszych nie należy. Trzeba uważać na osuwające się kamienie.

Następnie kierujemy się w stronę kanionu. By tam dojść, trzeba jedynie pokonać pewną przeszkodę:

i trzymać się kilku łańcuchów. Któż by się spodziewał takich ubezpieczeń na pagórkach poniżej 1000m.n.p.m. Największe obawy mieliśmy o 'naszego psa’. Ten jednak dzielnie pokonywał kolejne przeszkody, stąd nadaliśmy mu przydomek akrobata.

Po drodze mijamy kolejne jaskinie. Aż w końcu docieramy do głównej atrakcji szlaku … czyli Galbena Gorge.

Poziom wody nie uzasadniał korzystania z bocznych ubezpieczeń. Nie mogliśmy sobie jednak odmówić chwilowej zabawy oraz wykonania przerażających ujęć.

Następna część trasy była żmudnym podejściem pod górę (około 500m przewyższenia). Po drodze mijamy ponownie lodową jaskinię, którą widzieliśmy wczoraj (The Focul Viu Cave). Kierujemy się w stronę punktu widokowego na całą dolinę.

Przesyceni atrakcjami zbliżamy się do końca trasy. Jest godzina 14:00, czyli akurat idealna na obiad. Byliśmy gotowi na nasze batony … ale naszym oczom ukazuje się ogromne zaplecze gastronomiczne. Kilka restauracji z pełną obsługą i różnorodną kuchnią. Od grilla, przez schabowe, kończąc na węgierskich Langoszach. W cenach, które zachęcają do zjedzenia przynajmniej trzech porcji (mięso 18 Lei, desery po 7 Lei, Langosze za 5 Lei z domową śmietaną … mhm). Nie mogliśmy sobie wymarzyć lepszej nagrody! Tuż obok znajduje się bezpłatne pole namiotowe. Miejsce to nazywa się Remetea.

Najedzeni wracamy do samochodu. Po drodze można kupić domowej roboty biały ser od starszej pani, prosto z wiszącego foliowego worka. Zupełnie jak dwadzieścia lat temu w Polsce. Jest godzina 16:00. W ciągu dnia na szlaku spotkaliśmy tylko 3 turystów. W sumie przeszliśmy 26km, 1500m przewyższeń (GPX tutaj i tutaj). Tą trasę pokonał także pies akrobata. Nie chciał nas zostawić, więc podstępem kupiliśmy w kiosku konserwę, która była zdecydowanie bardziej interesująca niż nasze odjeżdżające auto.

Postanowiliśmy jechać na drugą stronę parku, by mieć bliżej do jutrzejszych atrakcji. Znaleźliśmy nocleg w miejscowości Vârtop, nowe apartamenty w cenie 50zł/osoba (210 Lei całość). Obok jest restauracja, gdzie zjedliśmy kolację za 25 lei/osoba. A wieczorem, gospodarz raczy nas własnej roboty wiśniówką. Ciężkie to życie… Jest na tyle uczynny, że usuwa kleszcza osobie z naszej grupy. Dowiadujemy się też, dlaczego jest tutaj tak pusto a wszystko jest zamknięte. Podobno jest to bardzo popularne miejsce wśród rumuńskich turystów … tylko ze względu na odbywające się egzaminy w szkołach nikt w ten weekend nie podróżuje. Więc mamy po prostu szczęście.

Dzień 3

Całą noc padało i zgodnie z prognozami nie zamierza przestać. Na szczęście Apuseni i na to ma dobrą alternatywę. Jaskinie! A idealnie, jak to połączy się z przejazdem samochodem po ciekawych drogach. Taką zdecydowanie jest droga DJ750, która tworzy pętlę i sama w sobie jest atrakcją (Cheile Ordâncușei), ponieważ jest najwęższą drogą w Rumunii. Jak to wygląda?

Docieramy na samą górę, czyli tam, gdzie droga w Rumunii się naprawdę kończy.

Opady się nasilają. Pora na jaskinię, a właściwie największy lodowiec w Rumunii. Tak, w Rumunii też są lodowce. Jedyną różnicą jest, że znajdują się pod ziemią. Mowa o Peştera Gheţarul de la Scărişoara. Wejście jest w grupach co pół godziny. Koszt to raptem 4 Lei (udaje się nam wejść na kartę Euro26). Miejsce nie jest bardzo zadbane, ale za te pieniądze nie ma co narzekać. Ważne, że nie pada na głowę. 🙂

Zachwyceni chcemy zobaczyć kolejną jaskinię. Kierujemy się w stronę Pestera ghetarul de la Vartop. Sama droga budziła sporo emocji. Zresztą sami oceńcie:

Po blisko godzinnej przeprawie w końcu docieramy do miejscowości Casa de Piatră. Na miejscu okazuje się, że to prywatna jaskinia, jest zamknięta na kłódkę. Ale jak ktoś jeszcze przyjedzie, to właściciel wtedy ją otworzy i po niej nas oprowadzi (tzn google translate i rozmowa na migi, bo tylko język rumuński wchodził w grę). Pojawia się drugie auto z rumuńskimi turystami. Koszt to 10 Lei.

Oprócz tej jaskini, w okolicy znajdowało się sporo innych, także ogólnodostępnych.

Po tych tułaczkach, deszczu i chłodzie mieliśmy już dość. Jak to dobrze, że wczoraj wieczorem podjęliśmy decyzję o rezerwacji Hiltona (4 gwiazdki) w Oradei. Za 350zł mieliśmy 2 pokoje, śniadanie dla 4 osób i wejście do spa. W osiągnięciu takiej ceny pomógł mój diamentowy status …

W hotelu meldujemy się o 16:00. Tak, to jest zdecydowanie to, czego potrzebowaliśmy.

Wieczorem idziemy jeszcze na miasto na piwo i o 23:00 mamy zasłużony sen. W niedzielę wracamy spokojnie do Krakowa tuż przed godziną 16:00.

Podsumowanie

Wyszedł z tego naprawdę długi wpis, tyle rzeczy się wydarzyło … a to był tylko 1 dzień urlopu. Rumunia po raz kolejny pozytywnie mnie zaskoczyła. Ten wyjazdu traktuję jako weekendówkę. Jest to najkrótszy typ wyjazdów jaki organizuję. Pomagają szybko się zregenerować i przeżyć przygodę, którą długo się pamięta. Było skrajnie, ale też komfortowo. A że przy okazji wyszło tanio? Jeszcze lepiej! W poszukiwaniu atrakcji bardzo pomocna okazała się archaiczna rumuńska strona. Samo poruszanie się na szlakach turystycznych znacznie ułatwiła aplikacja maps.me.

Koszty

CoKwota (zł)Opis
Paliwo140zł1410km, 8,5l/100km
Winiety30zł42zł (SK), 50zł(HU), 20zł(RO)
Noclegi182złdomek, apartament, Hilton
Śniadania0złW cenie wszystkich noclegów
Jedzenie150zł+/-, w tym obiady i kolacje, dużo piwa
Jaskinie13zł10 Lei + 4 Lei
SUMA515złprzy podziale na 4 osoby

Podobało Ci się? Daj znać, co sądzisz o takich wyjazdach 🙂