Grenlandia … wielka wyspa skuta lodem. Nieprzyjazna. Niedostępna. Ale czy na pewno? Przyznam szczerze, że Grenlandia nie od zawsze była moim najskrytszym marzeniem. Na mojej liście miejsc do zobaczenia pojawiła się zupełnie przypadkiem. I od momentu, w którym mnie zainspirowała już po roku stanąłem na jej ziemi.
Był pewien smutny wieczór. Taki zmarnowany, w który się nic nie chce. Aby poprawić sobie humor, chciałem poszukać tanich biletów lotniczych i nietypowych miejsc do odwiedzenia. Tak trafiłem na forum fly4free na relacje z podróży. Jest tam wiele ciekawych opisów miejsc i wyjazdów. Nie są to oficjalne blogi, często te osoby nie opisują siebie jako podróżników, każdy może wrzucić własną podróż. Tak trafiłem na temat o enigmatycznej nazwie Arctic Circle Trail. I zniknąłem na kilka godzin. Okazało się, że Grenlandia wcale nie jest taka lodowa jakby mogło się wydawać. Ba, jest nawet zielona. Był tylko jeden haczyk – trzeba przejść 171km. Z punktu A do punktu B. Samodzielnie, bez kontaktu z cywilizacją. Bez prądu, bez zasięgu telefonu. Z pełnym wyżywieniem, wzdłuż koła podbiegunowego. Ten szlak przekraczało wówczas raptem 1000 osób rocznie. Jakby komuś coś się stało po drodze, skrajnie trzeba iść kilka dni pieszo po pomoc. Nigdy czegoś takiego nie robiłem. Brzmiało jak wyzwanie, które chciałem podjąć.
Loty na Grenlandię
Pomysł został rozpowszechniony wśród znajomych. Inspirował. W końcu doszedłem do tematyki transportu na tą wyspę. Niestety, pomimo niewielkiej odległości (teoretycznie 5 godzin z Polski), jedyne możliwe połączenie jest z Kopenhagi. A długość lotu nie świadczyła o jego cenie. Ta wynosiła przynajmniej 5000zł. Były też sezonowe połączenia z Islandii, ale ich cena się nie kalkulowała. W końcu gdzieś znalazłem informację, że nowe bilety zawsze są dodawane do puli na początku roku i potencjalnie będą wtedy tańsze. Tak było i tym razem. Drugiego stycznia 2016 roku telefonicznie potwierdziło swój udział 5 osób, czyli będzie na szóstka. Dodatkowo bilet miał być w wersji Multicity, czyli by wrócić te 171km samolotem. A w razie opóźnień samolotu na Grenlandii, loty byłyby gwarantowane (na miejscu oszczędziło to nam sporo problemów i pieniędzy). I dokładnie na znak, będąc na konferencji Skype, w tym samym momencie kupiliśmy 6 biletów. Każdy za 3430zł (5700DKK), na trasie Kopenhaga->Kangerlussuaq / Sisimiut->Kangerlussuaq->Kopenhaga. Doloty musieliśmy kupić we własnym zakresie, ponieważ i tak nie da się ich połączyć z biletami AirGreenland. A lecieliśmy odpowiednio z Krakowa, Warszawy i Genewy. Termin to 6.08-20.08.2016.Dlaczego tak długo, skoro trasa zajmuje około 9 dni? Chcieliśmy coś na około 2 tygodnie, aby mieć więcej czasu na wykonanie pełnej trasy ACT (jej wariacja) wynoszącej ponad 220km. Czyli od lodowca do oceanu (o 50km więcej od oryginalnej). Zamiast z Kangerlussuaq do Sisimiut, mieliśmy iść z punktu IceCap660 do Sisimiut. W wersji minimalnej to 11 dni + 2 dni zapasu na nieprzewidziane sytuacje. Dlaczego w tym kierunku? Bo potencjalnie w Sisimiut jest co robić, gdybyśmy przyszli wcześniej. Jest to drugie największe miasto na Grenlandii. W porównaniu do Kangerlussuaq, w którym mieszka 500 osób – a ich jedyną pracą jest obsługa lotniska.Wybór terminu
Dlaczego sierpień? Generalnie okno pogodowe na Grenlandii jest bardzo krótkie. O ile ciepło zaczyna być już w kwietniu (powyżej 0 C), to śnieg znika dopiero w czerwcu. A to nadal nie oznacza, że całą trasę da się przejść nie utykając w bagnach lub na głębokiej rzece. Dodatkowo czerwiec jest miesiącem dnia polarnego. I nie byłby to problem, gdyby nie fakt, że temperatury osiągają wtedy niebotyczne 30 C. I nie ma kiedy się schować przed słońcem, bo zwyczajnie nie zachodzi. I to nadal nie jest największy problem. Problemem są owady. Których jest tak dużo, że nie da się wtedy chodzić bez moskitiery. Ale to jeszcze nie jest najgorsze. Najgorsze jest połączenie upału i owadów (w tym komarów), powodują, że trzeba być cały czas zakrytym. Także, gdy się śpi. Jakakolwiek wystająca część ciała skończy się 30 pogryzieniami w to samo miejsce. A to jest bardzo prawdopodobne, bo zwyczajnie jest za gorąco! Dla mnie brzmi to jak jakiś koszmar i najgorsze miejsce na Ziemi.Jaki jest na to ratunek? Lecieć później. Ale dopiero wtedy, gdy zdarzają się pierwsze przymrozki w nocy (która trwa 2 godziny). Wtedy większość owadów umiera i jest znośnie. Ale też nie za późno, by nie złapał nas śnieg. Dlatego jedynym rozsądnym terminem jest sierpień. A właściwie jego środek. Dokładnie to mam na myśli przez bardzo wąskie okno czasowe.
Praca nad kondycją
Od momentu kupna biletów zaczął tykać czas. 8 miesięcy, w teorii bardzo dużo. Dla mnie to był sygnał, aby wziąć się za siebie jeszcze bardziej. Z moim trenerem na siłowni ułożyliśmy dedykowany plan treningowy. Z nastawieniem na kondycję i odporność na obciążenie (plecak mógł ważyć skrajnie nawet 35kg). Treningi cztery razy w tygodniu (2/3 siłowe i 1/2 aerobowe), z dużym nastawieniem na nogi (suwnica, wykroki, rowerek) i prawidłową postawę (proste plecy). Gdy zrobiło się cieplej, w maju zaczęły się wypady w góry. Każdy możliwy weekend spędzałem w Tatrach, biorąc czasami zbędne obciążenie. Dwa tygodnie przed wyjazdem zrobiłem próbnym, 3-dniowy trekking w Rumunii z obciążeniem 20kg. Był dobrym testem dla mojego nowego plecaka… w którym pierwszego dnia zerwała się jedna szelka. Dwa dni przed wyjazdem znalazłem w końcu zakład, który odważył się ją zszyć. W teorii byłem gotowy kondycyjnie jak najbardziej mogłem. Wierzyłem w siebie i swoje możliwości.
Przygotowania grupy
Nie wiem, czy ktokolwiek z grupy tak poważnie podszedł do przygotowania fizycznego. Być może przesadziłem, inni mogli być po prostu w lepszej formie na co dzień, więc musiałem nadrabiać 🙂 Tak naprawdę na miejscu o wiele ważniejsza jest psychika niż przygotowanie fizyczne. Bo każdy w swoim tempie dojdzie. Pytanie, czy po drodze się nie podda. A poddać się nie można, bo nikt nas stamtąd nie zgarnie.
Abstrahując od przygotowania fizycznego, trzeba było znaleźć jak najwięcej informacji o trasie, jej przebiegu i potencjalnych niebezpieczeństwach. Podobno obowiązkową pozycją jest książka Trekking in Greenland: The Arctic Circle Trail (Cicerone Guides). Jest to jedyny przewodnik opisujący ten szlak. My ostatecznie go nie kupiliśmy, ale gdzieś można znaleźć jego fragmenty albo skany. Pomogły nam też relacje z innych blogów.
Co powinna mieć grupa:
- Kuchenka gazowa – 1 na 2 osoby
- Kuchenka paliwowa – gdyby nie udało się kupić gazu (lub inny gwint) w Kangerlussuaq,
- Zestaw garnków – do gotowania wody. 1 na 2 osoby
- Namioty – jeden namiot na 2 osoby
- Mapa – taką można kupić na lotnisku, składa się z trzech części. Opcja, 1 na grupę.
- Kompas – w celu nawigacji po mapie, 1 na grupę
- Lornetka – w celu wypatrywania punktów orientacyjnych, 1 na grupę
- Apteczka – na wszelkie dolegliwości i urazy, w tym mocniejsze leki, 1 na grupę
- Telefon satelitarny lub lokalizator – ostatecznie nie udało nam się wynająć, bo było za późno
Każdy powinien mieć:
- Śpiwór z komfortem 0 C
- Karimata
- Ubranie (minimalna ilość, na 2-3 dni), prane w trakcie
- Kijki trekkingowe
- Jedzenie – liofilizowane w celu minimalizacji wagi. 3 posiłki na dzień
- Batony lub inne przekąski w trakcie przejścia (tzw. motywacyjne)
- Termos
- Paszport (Grenlandia wymaga paszportu, mimo że nie wbijają pieczątki)
- Pieniądze (awaryjnie 400-500 Euro)
- Butelki na wodę
- Bukłak
- Moskitiera
- Własne leki
Waga i jedzenie
Wygląda to prosto. Limit wagowy w samolocie wynosił 10kg podręczny +20kg rejestrowany. Czyli 30kg. Wyzwaniem okazuje się jednak, jak spakować się na 13 dni trekkingu. Bo tyle skrajnie zakładaliśmy, gdyby coś poszło nie tak. Namiot, śpiwór, karimata, plecak= 8kg. Ubranie, dodatkowe 3kg. Akcesoria (lustrzanka, latarka, kijki, moskitiera, kubek, butelka, niezbędnik, kosmetyczka, termos, menażka) 3kg … itd. Waga rosła w oczach, 14kg to była baza. Szczegóły moich wyliczeń są tutaj. Noszenie tego na plecach przerażało. Te wskazane ciężary można minimalizować. Ale to dodatkowe koszty, których nie chciałem wówczas ponosić. Ale wróćmy … 13 dni. Ile człowiek jest w stanie zjeść w 13 dni? Jest to niewyobrażalna ilość jedzenia. Stąd priorytetem jest jedzenie, które nie ma wody i ma same makroelementy. Takim jest jedzenie liofilizowane. Dla mnie, oprócz ilości kalorii ważna była także ilość białka. Chciałem zachować chociaż poziom 120g dziennie (vs moje codzienne 160g). Aby nie stracić ciężko wypracowanych mięśni.
W ten sposób powstała taka sterta liofilizatów. W niej znajdowały się po 2 porcje obiadowe na dzień + jedna wersja deserowa, którą łączyłem z suszonymi owocami. Zaletą liofilizatów jest niewielka waga, ale opakowania zabierają mnóstwo miejsca i miałem ogromny problem to wszystko spakować do plecaka. Jakie mam z tego wnioski, opowiem na koniec. Dodatkowo kupiłem serwatkę białka, które miałem na spółkę z jedną osobą. Na koniec zaopatrzyłem się w około 50 batonów. 20 typu musli (same węglowodany) i 20 orzechowych (25g białka/100g) (wszystko marki Kaufland), bo mają najlepsze makroelementy i tylko 2% wody. I są super tanie. Na dokładkę 10 Lionów/Twixów, aby mieć coś z życia. 🙂 Wyglądało mniej więcej jak to (część zapasów):
W ten sposób zamknąłem się w 29kg. Mając średnio tylko 2100kcal na dzień. Bo więcej nie byłem w stanie zmieścić w plecaku. Nie wiedziałem, czy to wystarczy … musiało. Każdy z nas pakował się na swój sposób, inaczej liczył kalorie. Trekking miał to zweryfikować.
Czy się sprawdziło? Jak poszło? Czego mnie ten wyjazd nauczył? O tym w kolejnych wpisach!