Kontynuacja poprzedniego wpisu. Po sporej dawce cywilizacji znowu mieliśmy ochotę na naturę. Niestety fragment, którym jechaliśmy nie był obfity w ogromną ilość znanych atrakcji. Szukaliśmy ich trochę na siłę. Widzimy znak na jakiś wodospad, skręcamy. Naszym oczom ukazał się dość niepozorny, ale ciekawy kanion Kolugljúfur, wraz z jego wodospadami. Miejsce było na tyle przyjemne, że postanowiliśmy zjeść sobie tam obiad.

Potem kombinowaliśmy dalej w szukaniu atrakcji. Do tego stopnia, że skręciliśmy w drogę 72, do miejscowości Hvammstangi. Zjedliśmy tam hot doga i poznaliśmy Polaka, który pracował na Islandii od kilku lat właśnie w tej miejscowości. W zasadzie to niczego innego tam nie było. Kemping w tej miejscowości nas nie przekonywał mimo późnej godziny (zwykły, nuda!). Postanowiliśmy dalej ryzykować i szukać czegoś ciekawszego. Los i tym razem nam dopisał.

Dotarliśmy do kempingu w miejscowości Laugar. Wyjątkowe w nim było to, że było tam ciepłe źródło w cenie noclegu. Przy samym kempingu (a właściwie kemping znajdował się przy) był duży kompleks: 3-gwiazdkowy hotel oraz publiczny basen. Bardzo nas to dziwiło ze względu na brak dużych miejscowości w okolicy. Na kempingu nie było pryszniców, ale początkowo obsługa hotelu pozwalała nam skorzystać z tych w hotelu. Niestety nie wszyscy zdążyli skorzystać – recepcja pewnie nie podejrzewała, że chodzi o 10-osobowom grupę i ukróciła ten proceder. 🙂 Z racji braku alkoholu (i wstrętu) szukaliśmy sobie innej atrakcji. Stwierdziliśmy, że jest to idealne miejsce na oglądanie zachodu słońca. A właściwie góra, pod która się znajdowaliśmy. Było to dość męczące podejście (około 400m przewyższenia), także ze względu na brak wyznaczonego szlaku.

Zdążyliśmy na cały spektakl. Jest godzina 00:30 i słońce chyli się ku zachodowi. 00:45 znika. I dzieje się coś niezwykłego. Słońce pojawia się ponownie na horyzoncie po 20 minutach. I już tym razem nie zamierza się schować. Tak, to był wschód słońca. Nigdy do tej pory nie odczułem tak bliskiego kontaktu z astronomią, układem słonecznym – a ja byłem jego drobną cząstką. Czytać książkę z geografii, to jedno. Zobaczyć to na własne oczy – to zdecydowanie coś innego. Olśnienie jakiego wówczas doświadczyliśmy towarzyszyło nam do końca wyjazdu.

Kładziemy się spać po 3:00. Zostały nam tylko dwa dni. To niestety było za mało, aby pojechać na fiordy zachodnie. Mimo wszystko chcieliśmy mieć chociaż przedsmak, co nas tam czeka na kolejny raz. Dlatego dojechaliśmy do pierwszego fiordu, aby zrobić sobie na nim zdjęcie. Bardzo chciałem tam wrócić. Teraz wiem, że tam będę w tym roku!

Czas wracać na południe. Możemy z tego dnia wyciągnąć więcej. Pierw znany wodospad, Hraunfossar, a tuż obok Barnafoss. Ten pierwszy swoją unikalnością zrobił lepsze wrażenie. Była to bardzo miła odmiana, nikt nie spodziewa się rajskich kolorów, kojarzących się bardziej z ciepłymi krajami. Jednak temperatura wody nie pozostawiała złudzeń. 🙂

Glymur

Glymur zasługuje na osobną kategorię, który można nazwać swoistą wisienką na islandzkim torcie atrakcji i miniprzygodą! Ilość wodospadów wylewała nam się uszami. Stąd mieliśmy pewne wątpliwości, czy warto jechać na ostatni, najwyższy na Islandii, Glymur, który ma aż 198m (po powrocie z wyjazdu okazało się, że od 2011 roku został odkryty wyższy wodospad, przy lodowcu Morsárjökull, ale nie jest tak zjawiskowy). W każdym razie, była już późna godzina, po 17:00. Nie byliśmy też pewni ile może zająć dojście do całego wodospadu … No nic, zobaczymy jak to zejdzie. Na naszej mapie zobaczyliśmy trasę, która umożliwiała zrobienie kółko, przechodząc nad wodospadem na drugą stronę. Stąd stwierdziliśmy, że jak dojdziemy na górę zdecydujemy, czy idziemy dalej. Zresztą dzień jest długi …

Początek przywitał nas ogromną ilością kwiatów. Sam szlak przebiegał dość płasko, by potem zacząć wspinać się dość ostro do góry po rosnących pnączach. Ze względu na późną godzinę nie mijaliśmy zbytnio osób, co znacznie ułatwiło podejście, w sumie około 300 metrów do góry.

Gdy doszliśmy na górę nie byliśmy zadowoleni z widoku. Wodospad nie jest widoczny w pełni z żadnej perspektywy. Poszliśmy więc dalej, za wodospad w poszukiwaniu lepszego punktu widokowego. Niestety to nic nie zmieniło.

Czas więc na plan B, robimy pełne kółko, bo i tak w zasadzie to prawie ta sama droga. Gdzieś tu musi być most, w końcu jest ścieżka na mapie, która pokazuje przejście przez rzekę. Dochodzimy do miejsca, gdzie ścieżka łączy się z wodą. I … nie ma! Biegniemy dalej, może jest gdzieś za zakrętem. Nic! Czyżby trzeba było przejść rzekę? Serio? A jak się przewrócę w wodzie, to mam tylko 200m do wodospadu. Wszyscy jednak wspólnie stwierdziliśmy, że po drugiej stronie musi być lepszy widok, a nie po to szliśmy tyle, aby nic nie zobaczyć. Ściągamy więc buty… i wchodzimy do lodowatej wody. Do przejścia jest około 30-40 metrów. To było bardzo dłuuuuugie przejście. Kamyki były ostre, prąd dość mocny. A temperatura wody na poziomie 1 C i powodowała ból. Na szczęście po 2 minutach nic już nie było czuć, przez co ostre kamienie przestały sprawiać takie problemy. Z mojej perspektywy całość zajęła około 15 minut. W rzeczywistości pewnie dwa-trzy razy mniej?

Jesteśmy po drugiej stronie! Okazuje się, że ścieżka dość szybko się kończy i pozostaje nam iść na czuja. Bardzo często blisko przepaści. Mój ówczesny lęk wysokości dał mi nieźle popalić, przez co po chwili byłem ostatni w grupie, zostając bardzo z tyłu. Oczywiście moja duma nie pozwalała mi mówić o strachu, więc usprawiedliwiałem się robieniem zdjęć. Które faktycznie robiłem 🙂 Byliśmy sami. Nikogo w kręgu wzroku. Cała Islandia dla nas, niesamowite uczucie. I to jeszcze w takim miejscu.

Dochodziliśmy do każdego możliwego cypla, być może to właśnie to miejsce pozwoli nam zobaczyć te okazałe 198 metrów wodospadu. Niestety i tym razem bez szczęścia. W naszej grupie znalazł się jeden ryzykant. Położył się na ziemi, my trzymaliśmy go za nogi i zrobił w końcu odpowiednie ujęcie!

Spełnieni powoli schodzimy w dół. Szlaku jak nie było, tak nie ma. Idziemy na wyczucie śledząc ślad GPS. Jest wiele ostrych zejść. I wiemy, że w końcu musimy przejść tą rzekę jeszcze raz. A niestety niżej jest zdecydowanie bardziej spiętrzona i niebezpieczna. Okazuje się, że jednak jest przejście nad rzeką, ale tylko dla akrobatów. Coś dla nas!

Około 21:00 dochodzimy do samochodu. Na parkingu były jedynie nasze auta. Trzeba jeszcze znaleźć jakiś kemping. Ten znajdujemy dość niedaleko od Glymur, Bjarteyjarsandur. Prowadzą go przemili, gościnni gospodarze. Można zamówić jedzenie i zjeść śniadanie (wszystko własnej produkcji!). A także kupić ręcznie robione swetry. Zdecydowanie tego nam było trzeba po intensywnym dniu.

Nie spodziewaliśmy się takiej perełki w postaci wodospadu Glymur na końcu wyjazdu. Z reguły pod koniec podróży energia spada i często zostawia się gorsze atrakcje, niedobitki. Bo trzeba zdążyć zobaczyć to co najważniejsze. Przez co ostatnie dnie wyjazdów kojarzą się ze zmęczeniem, nudą, zobojętnieniem. Zdecydowanie polecam zostawiać sobie przynajmniej jedną bardzo dobrą atrakcję na koniec wyjazdu. Na Islandii co prawda jest to związane z ryzykiem pogodowym. Ale jak jest naprawdę zła pogoda, to jest dopiero przygoda!

Ostatni dzień spędziliśmy w większości w Reykjaviku. Miasto jest przyjemne, ale tu nie o tym! Zjedliśmy dobry obiad w restauracji (np spróbowaliśmy mięsa z wieloryba). Ze względu na niski kurs korony (w czerwcu 2014 100ISK oscylowało wokół 2,70zł) i kończący się kryzys gospodarczy, wieloryb kosztował tylko 30zł za steka! Obecnie takie ceny nie są niestety realne. Na ostatnią noc wynajęliśmy sobie pokój 10-osobowy w okolicy lotniska ze względów praktycznych. Po pierwsze nie ma sensownego kempingu w okolicy lotniska, a po drugie padał deszcz i mokry namiot przekroczyłby limit wagowy bagażu 🙂 Powrót znowu był przez Manchester, tym razem bez noclegu po drodze. Potem tylko opóźnienie 3 godziny, po 1:00 wylądowaliśmy w Modlinie. A stamtąd prosta droga do Krakowa. Po odwiezieniu wszystkich do domów, moje łóżko przywitało mnie dopiero o 6 rano. Tak minęła doba w podróży. Nigdy moje łóżko nie było tak wygodne …

Podsumowanie

Ten wyjazd zapadł głęboko w mojej pamięci. Nazywam go wyjazdem idealnym. Nie dlatego, że był perfekcyjny. Tylko dlatego, że był odpowiedni, symboliczny, potrzebny. Wiele z tych rzeczy, które tutaj opisałem robiłem pierwszy raz. Wiele z nich stały się obecnie moimi pasjami. Takie jak chodzenie po górach, trekking, spanie w namiocie, zamiłowanie do natury i miejsc trudno dostępnych. A także zmotywowało mnie do zadbania o swoje zdrowie,  dietę, aktywność fizyczną, pokonania swoich lęków (np. lęku wysokości). Wyjazd nauczył mnie pracy z ludźmi, odpowiedniego, zdrowego planowania, zarządzaniem tak dużym zespołem (10 osób!). Był to balans między przygodą a planowaniem, który dalej próbuję stosować w kolejnych podróżach. Data wyjazdu była też dla mnie symboliczna. Wyjazd na Islandię zamykał mój pewien etap w życiu (zakończenie z sukcesem inwestycji budowy osiedla mieszkaniowego w Przemyślu) i rozpoczynał nowy, pracę jako IT Project Manager w Krakowie. A Islandia stała się moim ulubionym krajem, do którego wracam prawie co roku.

Mapa atrakcji

Jak wyglądała nasza trasa w pigułce? Pokonaliśmy aż 2500km!

Podsumowanie kosztów

CoKwota (zł)Opis
Bilety lotnicze WMI-MAN-KEF680złW zależności, kiedy był kupiony bilet. Ostatnia osoba wydała 1000zł. 2 bagaże na 10 osób
Samochód500złSubaru Forester, podział na 5 osób. Sadcars, zniżka 40% w czerwcu
Paliwo330zł2500km
Kempingi400złMiędzy 1000 a 2000ISK
Jedzenie700złZakupy w bonusie + dwa hot dogi i restauracja w Reykjaviku
Alkohol250złNa strefie bezcłowej + libacja w Akureyri
Nocleg Manchester90złHostel w piwnicy i grzybem, 10-osobowy pokój
Płatne atrakcje0złWszystko jest bezpłatne
Paliwo w Polsce + parking85złKraków<->Modlin
Nocleg Keflavik80złPod lotniskiem
SUMA3150zł