Tym razem pora na coś świeżego, z tego roku. A właściwie z przed dwóch tygodni. Na Boże Ciało chciałem skorzystać z długiego weekendu. Początkowo miałem pomysł na Rumunię i góry Retezat. Wymagało to dodatkowego urlopu w środę. Prawdopodobnie to spowodowało, że chętnych było jak na lekarstwo. Stąd uruchomiłem plan B, czyli park narodowy Kalkalpen w Austrii, do którego jechało się tylko 7 godzin samochodem. Co pozwoliłoby ograniczyć urlop do jednego dnia, piątku. Niestety, to też nie pomogło, nikt się nie zgłosił. Prawdopodobnie było za późno, bo informacja poszła tydzień przed wyjazdem. Moja wina!

Jechać, czy nie jechać?

W środę wieczorem siedząc przy komputerze miałem dylemat. Czy jechać samemu? Czy zostać w domu? Jeśli w góry i gdzieś za granicę, wolałbym z kimś? Nawet ze względów bezpieczeństwa, czy wygody. Czy oszczędności (paliwo mocno podwyższy koszty). Sprawdziłem jeszcze prognozę pogody. Była bardzo zła, od czwartku do niedzieli 100% zachmurzenia, ciągłe burze i deszcz. Wszędzie, więc nie ma co szukać alternatywy. Wszystko mi mówiło: Jarek, nie jedź! Ale moje wewnętrzne potrzeby na to: nigdzie nie pojechałem od 3 miesięcy a w typowych górach nie byłem od ponad pół roku. Potrzebowałem gdzieś pojechać za wszelką cenę, odpocząć, poddać się swojej pasji. Jeśli nie pojadę, będzie ze mną marnie. Zazwyczaj jeżdżę z kimś, nie sam. Chyba się tego boję. Brzmi jak wyzwanie. Godzina 23:00, zapada decyzja, jadę sam. Co będzie to będzie. Znalazłem kilka kempingów w okolicy tego parku, namiot i ekwipunek spakowany.

Dzień 1

Pobudka rano nie wyszła tak jak planowałem. Według oryginalnego planu miałem wstać o 4 rano. Ze względu na późne pójście spać przesunąłem wieczorem budzik o 1,5 godziny, czyli na 5:30. Tłumaczyłem sobie to tym, że nie będzie miał kto mnie zmienić za kierownicą, więc muszę trochę się wyspać. A może to była wymówka, bo moje prawdziwe lenistwo ujawnia się, gdy za nikogo odpowiadam? Może za wcześnie wyciągam takie wnioski 🙂 Czekało mnie 700km, głównie autostradami i 7 godzin jazdy (nie licząc postojów). Wyjechałem dopiero o 7 rano. Miało to pewne minusy, bo na drodze ruch był większy. Nie było strasznych korków w Polsce, ale na przykład kolejka do winiet na pierwszej stacji w Czechach przyprawiała o ból głowy (20 osób). Na szczęście obydwie kasy (wbrew oznaczeniom) dały możliwość zakupu winiety, czego większość nie wiedziała. Oszczędziłem blisko 20 minut. W Czechach ze względu na remonty było kilka zwężeń na autostradach, powodujące wielokilometrowe korki. Google Maps sprawnie wyznaczał objazdy. Jednak gdybym wyjechał wcześniej, to nie byłyby potrzebne. Drugi postój był jeszcze w Czechach, tuż przed granicą (stacja 10km przed Mikulovem ma dobre ceny, różnica blisko 50groszy od tych przy granicy). A dłuższy był w samym Mikulovie, w tamtejszej Billi. Sklepy w Czechach są czynne codziennie, niezależnie od świąt. Dlatego jadąc w tym kierunku zawsze tam się zatrzymuje, robię zakupy na cały wyjazd. Można też kupić bardzo dobre i tanie piwo, a także świeże pieczywo i kanapki. Ostatni postój na granicy w Austrii na zakup winiety.

Zostało tylko 2,5 godziny, ruch w Austrii był niewielki. Moim celem był kemping nad ElisabethSee. Myślałem, że nocleg nad jeziorem to będzie idealny pomysł. Nie przewidziałem jednak, że tak jak w Polsce, tak i w Austrii jest wolne. A jezioro jest jedynym sposobem na ochłodę. I że tak jak w Polsce, będą tłumy. Nie pomyślałem, bo w sumie nie jeżdżę nad polskie jeziora. Rzeczywistość była brutalna, typowo polska. Setki aut, gdy w końcu znalazłem miejsce podszedłem do budki, która pobiera opłatę za wstęp na teren jeziora. Gdy zapytałem o kemping, zostałem delikatnie wyśmiany gestem i sformułowaniem „Nie widzisz ile tu jest ludzi?” „Idź do szefa ośrodka, może zrobi wyjątek”. Gdy doszedłem do głównego budynku, zobaczyłem napis „Jestem w budce”. W tej budce, w której zostałem odprawiony z kwitkiem. Także tego 🙂

Moim planem B był kemping przy jeziorze GlinkerSee. W teorii w internecie była dostępność na tę 1 noc (weekend był zajęty). Po 20 minutach byłem prawie na miejscu. Ale już 2 km przed celem można było zobaczyć samochody na poboczach. Nie wróżyło to nic dobrego. Myślałem, że może będzie jakiś znak lub dojazd na kemping i tam znajdę miejsce. Nic z tego. Zrobiłem kółko autem i wróciłem na tarczy. Nie miałem planu C. Jednak jadąc po drodze widziałem znak na kemping, którego wcześniej nie znalazłem. Tam na szczęście było miejsce, nazywało się Campingplatz Pyhrn-Priel. Spanie samemu nie jest najbardziej ekonomiczną opcją. Nawet na kempingu. Ostatecznie zapłaciłem 15,5 Euro, z czego połową była sama opłata za namiot i auto, niezależna od ilości osób. Na miejscu była też restauracja, czyli to czego potrzebowałem wieczorem.

Rozłożyłem namiot … i jest godzina 15:50. Według początkowych prognoz miało już o tej godzinie padać. A nadal są przejaśnienia. Szybkie spojrzenie na radar pogodowy – niby ma być burza za 2 godziny. Po chwili namysłu, jadę zrobić krótki, bo 2 godziny w jedną stronę, szlak prowadzący na szczyt Kampermauer (ab Puglalm über Rumplmayrsteig). Tylko 20 minut jazdy od kempingu. Jakby pogoda była zła, najwyżej nie dojdę do końca i będę szybko schodzić. O 16:15 byłem na miejscu, zatrzymując się po drodze na kilka zdjęć. Na przykład na takie:

Dojeżdżam do miejsca rozpoczęcia trekkingu. Widoki i pogoda zachęca. Ale znaku nie ma. Kieruję aplikacją maps.me i instrukcją z tej strony. Szlak był ukryty, ale przetarty. Trasa została określona jako trudna, odległość – tylko dwa kilometry. A przewyższeń – 500 metrów. I ani żywej duszy. Problemy są już od samego początku. W lesie wszystko pokryte starymi liśćmi, więc jest dość ślisko. Potem wcale nie lepiej, bo sypki kamyk. Nici z szybkiego zbiegania przed burzą. Idę dalej. Widoki zachęcają, wystające skały przypominają delikatnie sceny z Avatara. Niestety, jest strasznie gorąco i duszno (27 C). A może to mój brak kondycji, pot lał się ze mnie jak nigdy i dyszałem jak respirator. Jednak nie było czasu na postoje, bo czas goni. Po drodze zdobywam szczyt Rumplmayrsteig. Tutaj niby kończy się oficjalna ścieżka, tak pokazują znaki. Ale widzę dalej kolejną, już bez oznakowania. W oddali są łańcuchy i klamry. Idę! Chociaż kawałek! Chmury burzowe widać gdzieś w oddali.

Na tyle daleko, że rozsądek się nie aktywował. Biegnę. Maps.me pokazuje do szczyty niby 500 m. Jednak oznaczenia okazują się błędne? Bo trasa wydawała się kończyć, a nazwa KamperMauer pojawia się na krzyżu na wcześniejszym szczycie. To może jednak tutaj? Ilość km się zgadza z Endomondo. Na szczycie jestem w 55 minut od wejścia na szlak. W teorii to tylko dwa kilometry. A wyglądałem tragicznie. Do tego stopnia, że nie wrzucę swojego selfie. Było tak gorąco, że oczy piekły od napływającego potu, czego nigdy wcześniej nie doświadczyłem. Jestem sam. Również nikogo po drodze nie spotkałem. Chyba nikt nie był na tyle nierozsądny, by o 16:00 iść w góry, gdy prognoza jasno pokazywała burzę … tylko że jej nie było.

10 minut odpoczynku na szczycie i napawanie się widokami. Oraz czas coś słodkiego. Jest godzina 17:20. Zejście nie będzie prostsze ze względu na bardzo sypki kamyk. A gdzieś w oddali widać kolejne szczyty, które zaczyna obejmować deszcz. Ścieżka prowadzi raz granią, raz przez las. I to właśnie w lesie kilkukrotnie ją gubię. Ta część faktycznie wygląda na mniej oficjalną. Z pomocą GPS na azymut wracam na trasę. Dochodzę ponownie do szczytu Rumplmayrsteig. I pojawia się epicka perspektywa:

Po drodze mijam grupę 3 starszych Austriaków, którzy dopiero idą na górę. To były jedyne osoby, które spotkałem na szlaku. Może jednak nie zwariowałem? Zejście finalnie zajęło dokładnie tyle samo co wejście. A całość zajęła tylko 2 godziny, wliczając postój. Nieźle. Ślad przejścia na Endomondo jest dostępny tutaj. Na dole jestem o 18:30. Nadal nie pada. Po drodze wstępuję jeszcze do miejscowości, by wybrać gotówkę z bankomatu (tak na wszelki wypadek). O 19:00 idzie fala deszczu. Jednak ulewa trwa tylko 30 minut, żadnej burzy. Na kempingu biorę prysznic i szybko do restauracji na zasłużoną kolację! Mimo że piwa miałem w samochodzie, mam ogromną słabość do austriackiego pszeniczniaka. Wspólnie ze sznyclem stanowi dla mnie nieodłączny duet i symbol Austrii. Mogę to jeść 3 razy dziennie. Codziennie. Drugie piwo nie było gorsze. Świetna nagroda za ten całodzienny trud!

W restauracji komplet, przeważa jednak wiek 50+, niestety siedzę sam. Pojawia się uczucie samotności. Na szczęście messenger i facebook już czekał w gotowości. Chwilę później już był post na fejsie właśnie z powyższym widokiem. Morale socjalne podreperowane (a może ego?), bo ilość lajków przytłacza 🙂 Po tej samotności podejmuję decyzję, że nie spędzam tutaj kolejnej nocy i zarezerwowałem najbliższy możliwy hostel na 2 pozostałe. Oddalony o godzinę jazdy od kempingu. Prognoza pogody jest dalej niepewna, ale planuję zdobyć najwyższy szczyt tego pasma górskiego. Więc muszę wstać o 5 rano. Kładę się spać o 21:00. W teorii snu aż nadto …

Dzień 2

Pobudka znowu wyszła tak średnio. Niby się obudziłem o tej 5:00 rano. Problemem był fakt, że niezbyt dobrze spałem. Chyba zapomniałem jak niewygodnie śpi się w namiocie. Dodatkowo początkowo było za gorąco (śpiwór komfort +5C), a potem za zimno. Typowy namiot jest typowy. A król Jarek musi mieć widocznie łóżko, żeby się wyspać. Dodatkowo było mnóstwo wilgoci. Do tego stopnia, że cały namiot był mokry. Zarówno od zewnątrz jak i w środku. Ostatecznie z karimaty zwlekłem się gdzieś o 6:30, niewyspany. Czyli 1,5 godziny później niż planowałem. Słabo a motywacja osiąga poziom kapeć.  Z kempingu wyjechałem tuż po 7:00. A przecież czeka mnie jeszcze godzinny dojazd do szlaku i 8 godzin trekkingu. Teraz to już na pewno nie zdążę przed burzą … Trudno, jadę.

Po drodze pojawia się trochę przejaśnień, co napawa optymizmem. A radar pogody uparcie pokazuje 100% zachmurzenia. Wybrałem 'niby’ najtrudniejszą trasę na Hoher Nock. Ciekawostką było to, że nie jest ona zawsze otwarta … tylko w określonych godzinach. Z reguły w weekendy lub poza typowymi godzinami 9:00-17:00. Myślałem, że to może ochrona środowiska, chociaż takie otwarcie szlaku na noc jest zupełnie bez sensu. W każdym razie w tamten piątek miało być otwarte cały dzień. Droga przechodzi w szutrową. Nikogo w okolicy i pojawiają się znaki, które budzą moje obawy. A mianowicie „Teren Wojskowy”, „Zakaz wstępu”, „Zagrożenie życia”, czy „Strefa ostrzału”.

Zwątpiłem. Próbuję łapać resztki internetu. Wracam do niemieckiego artykułu. Jest mapa, która wyraźnie pokazuje, że trzeba jechać dalej. A tekst mówi „olać znaki”. Na oficjalnej stronie parku! WTF?! Jedzie jakaś ciężarówka. Nie wygląda na wojskową. Jadę za nią. Docieram ostatecznie do szlabanu. Obok znajduje się dziki parking. Dopisek „parking na własne ryzyko, chyba że stwierdzono inaczej”. Stoją jakieś dwa samochody, parkuję. Widzę też kilku robotników wykonujących prace ziemne tuż obok. To musi być tutaj. Pogoda robi się bardzo słoneczna. No dobrze, to idę! Kremik, coś na owady i w drogę. Na szlak wychodzę ostatecznie o 9 rano. Bardzo późno …

Widząc ten znak wszystko nabiera sensu. To jest teren wojskowy i strzelnica. Jednak gdy ona nie działa, można przejść i dojść do szlaku. Ze względu na święta, trasa była otwarta także w piątek (co nie jest standardem, bo normalnie to tylko weekendy, co można sprawdzić tutaj). Jedynie trzeba się trzymać znaków. Na marginesie dodam, że coś takiego wydaje się nie do pomyślenia – by poza godzinami działania, można normalnie wejść na teren wojskowy. Takie rzeczy tylko w Austrii?

Przywitałem się z panami robotnikami i ruszyłem w trasę. To były ostatnie osoby, które widziałem przez następne kilka godzin. Nie było … NIKOGO. Znowu!

Po kilku kilometrach w końcu dochodzi się do prawdziwego szlaku turystycznego.

Las był dość klimatyczny. Ze względu na sporą ilość ściółki można było się zgubić, trzeba mocno wypatrywać oznakowania na drzewach lub bazować na GPSie. Okresowo omija się zwalone drzewa. Widać, że nie jest to zbyt popularna trasa.

Po dość żmudnym i monotonnym trekkingu w końcu docieram na polanę.  Na niej są alpejskie krowy, z daleka słychać ich dzwonki.

Tutaj też znajdują się schroniska. Ostatecznie do nich nie wszedłem. Wolałem napawać się sielskim widokiem. Miałem dylemat. Jest godzina 11:00. Do szczytu drogowskazy pokazują jeszcze dwie godziny. A chmury nie wyglądają przyjaźnie i okrywają szczyty. Nikogo nie ma, oprócz pasterza i obsługi schroniska. Bo gdyby ktoś był, to bym szukał usprawiedliwienia, poparcia, żeby iść na górę. Szukałem rozsądku. Którego chyba jednak nie mam?

Zacząłem sobie racjonalizować. Doszedłem na polanę szybciej o godzinę niż planowane. Na szczyt na pewno wejdę szybciej, będę biegł. Może dam radę w godzinę? Dam radę. Jak dojdę w godzinę, to będę o 12:00 na górze, czyli akurat bezpieczna godzina na zejście. A te chmury niby są straszne, a nie pada. Zresztą tam dalej widać czyste niebo i mimo że są ciemne, to nie mają podparcia w wyższych partiach chmur, więc to tylko straszak. Najwyżej wrócę szybciej jak będzie źle. Jestem przecież rozsądny. Raz uciekałem przed burzą i się udało, bo jestem sprytny, bo super planuje rzeczy. Idę!

Przecież prześwituje słońce!

A ta chmura przejdzie. Zresztą widać ludzi!

Widzę ludzi gdzieś tam wysoko. Super, jednak ktoś inny tam idzie, więc jestem rozsądny. Widać ich idealnie na tym płacie śniegu. Płacie śniegu? Nie mam raków. Ale mam kijki. Dam radę. Raki i tak nie nadają się do mokrego śniegu. Hmm … ale oni schodzą. Jednak byli bardziej rozsądni niż ja, bo wstali wcześniej. Trudno, najwyżej spytam ich jak jest z tym śniegiem. Jak powiedzą, że jest źle, to wrócę. Mijamy się po drodze. Grupa 6 osób. Cztery kobiety i dwóch mężczyzn. Wyglądali na przewodników. Zagadałem do nich po niemiecku, czy jest tam dużo śniegu. Powiedzieli, że tyle co nic, trzeba przejść niewielki fragment. Skoro mnie nie zawrócili, a wyglądali przecież jak przewodnicy (chociaż nie mieli nawet kijków, więc jednak nie?) … to oznacza, że widocznie wyglądam dobrze. Idę dalej. Chmura nie przechodzi, ale przecież się nie grzmi.

Docieram w końcu do tego płata śniegu. Jakoś nie widzę tego 'małego kawałka’. Widzę za to ślady, które prowadzą prosto pod górę, około 100m po śniegu. Mam kijki, dam radę. Co prawda zejść po tym będzie sporym wyzwaniem … ale to nieważne. W sumie z bliska to nie wygląda tak stromo?

Gdy jestem już powyżej śniegu, na kamieniach, widzę potencjalne przejście z niewielkim fragmentem śniegu. Może o tym mówili właśnie te osoby. Czyli mam alternatywę. W teorii szczyt wydawał się niedaleko. To na pewno ten po prawej stronie. Nic bardziej mylnego. Gdy dochodzę do płaskowyżu, jest godzina 12:10 … widzę znak 30 minut i prowadzi w lewo, a nie w prawo. To nie ten szczyt co myślałem! Nie mogę w to uwierzyć. Wszędzie chmury. Ale widać gdzieś tam krzyż. Jest na wyciągnięcie ręki. Niemożliwe, że to zajmie aż 30 minut. Zrobię to w 10 minut. Będę biegł. Już tak daleko jestem to dojdę. Biegłem. Resztkami sił stanąłem na szczycie. Zajęło to 15 minut. Hoher Nock jest mój, 1 963 m, najwyższy szczyt tej partii. Cały dla mnie, nikogo nie ma. W sumie te chmury nie wyglądają tak strasznie … należy mi się odpoczynek. W dół przecież idzie się szybciej.

Po nagraniu kilku fragmentów wideo i zjedzeniu prowiantu, pora schodzić na dół. Właściwie to pierw był bieg, bo ostatni fragment był trawiasty. Mijam kilka płatów śniegu i wchodzą na grząski, kamienisty i stromy teren. Tam mijam ostatnią tego dnia osobę, która szła do góry. Wtedy sobie zracjonalizowałem, by już się nie śpieszyć. Skoro ta osoba dopiero idzie na górę i to na lekko z samą butelką, to wie co robi.

Musiałem ponownie minąć ten ogromny płat śniegu. Niestety jego pełne ominięcie nie było możliwe, więc kijki były bardzo pomocne i wymagane było spore skupienie. Po śniegu znowu sypki kamyk, a na końcu ścieżka idealna do zbiegania. Na alpejskiej polanie czuję się bezpiecznie. A pogoda się poprawia.

Niestety do przejścia nadal jest przynajmniej 8km, żmudny trekking, tą samą trasą co wchodziłem. Mijam te same miejsca, ale ze względu na słońce a tym samym na kolory, nie było nudno!

Wracam ponownie do doliny i strzelnicy. Auto stoi. Zrobiłem to.! Mimo że nie powinno się udać. Ostatni rzut oka na na pustą dolinę:

Dla ciekawych: Endomondo z przejścia. Czeka mnie teraz 1,5 godzinny przejazd do miejscowości Grünau im Almtal. Dokładnie do jedynego hostelu w okolicy, czyli The Treehouse Backpacker Hotel. Zanim jednak tam dojadę, mijam ciekawą rzekę z niesamowitymi kolorami. Obok znajduje się zupełnie pusta kamienista plaża. Dokładnie jest to ten punkt. Idealne miejsce na przysłowiowe piwo.

Dojeżdżam do miejscowości, zatrzymuje się na zasłużony obiad. Cóż innego, jak nie sznycel. Wybór padł na Einkehr – Das Wirtshaus am Almfluss. Przyjechałem idealnie na otwarcie kuchni, czyli o 17:30. A w menu sznycel – ale wersja bardzo doładowana. Z wędliną i serem. To była rozkosz! Zdecydowanie warte 15 Euro wraz z piwem (wersja bezalkoholowa, bo do hostelu było nadal 8km 🙁 ). Bardzo polecam!

W hostelu melduję się po 18:00. Okazało się, że całe dormitorium było dla mnie. Co miało niewątpliwie swój plus w postaci swobody (i możliwości suszenia namiotu). Jak za 26 Euro za dzień, wraz ze śniadaniem, bardzo dobra opcja. Miało to też swój minus – nie było za dużo osób w hostelu, tym samym nie poznałem nikogo. Także tutaj przeważał wiek 40+. Było parę osób z Australii w wieku około 20 lat. Ale nie udało się nawiązać kontaktu (dwa piwa w tym także nie pomogły). Chyba się starzeję, albo to prawdziwy ja, nieśmiały? Moje nogi umierają i domagają się odpoczynku. Idę spać o 21:00, będę spać do oporu. Nie wiem jeszcze co będę robić w sobotę. Bo w prognozę to już przestaję wierzyć.

Dzień 3

Budzę się po tej 6:00, ale dogorywam w łóżku do 8:00, bo wtedy jest bezpłatne śniadanie. Nogi nadal niemiłosiernie bolą. Po śniadaniu dopadło mnie totalne rozleniwienie. Cóż by tu robić, pogoda niepewna, rano zresztą padało. Czas nie działał na moją korzyść, bo jak to w górach – po 12:00 ryzyko wzrasta. W końcu po 9:00 wyszedłem z hostelu, za cel obieram sobie miniferratę zwaną Trieftsteig. W teorii wskazany jest sprzęt (lonża, kask itp.). Nie mam, niby doświadczeni nie muszą. Zobaczę jak będzie, najwyżej się wrócę! Sama droga jest bardzo wąska i sprawia wrażenie, jakby zaraz miała się skończyć.

Na miejsce dojeżdżam dopiero przed 11:00. Bardzo późno. Na miniparkingu stoją dwa inne samochody. Dobrze, nie jestem sam, idę. By dojść do tej trasy wspinaczkowej trzeba pierw przejść spory kawałek szutrową dróżką. Po jakimś czasie zbliżam się … do tunelu. I to nie jednego. Dlaczego tu jest tunel? W środku parku narodowego? Bardzo dziwne. Ale jakie fotogeniczne!

Po drodze mijam jeszcze kilka innych. A po blisko godzinie, czyli o 12:00, melduję się przy wejściu na szlak. Nie spotykam nikogo.

Czytając wcześniej o tym szlaku zwrócono uwagę, by uważać na pogodę. Ze względu na głęboki kanion nie sposób zobaczyć zbliżających się chmur. W przypadku burzy nie ma gdzie się schować. Pogoda nie wskazywała na burzę. Prognoza pokazywała opady od 11:00, co się znowu nie sprawdziło. Trzeci dzień z rzędu. Stąd postanowiłem, że pójdę. Zawsze można się przecież wrócić. Będę iść bardzo szybko, nawet biegł jak będzie się dało. A że nie mam sprzętu wspinaczkowego, to idzie się jeszcze szybciej. Zresztą początek wyglądał znośnie!

Czy było trudno? Moim zdaniem nie, w sam raz na przejście bez sprzętu. Nie mam wielkiego doświadczenia z ferratami. Ale jeśli ktoś zrobił większość tras w wyższych partiach Tatr z łańcuchami i klamrami, to tutaj nie znajdzie nic więcej. Trzeba pracować rękami. Ale 80% jest zwykłym szlakiem. Widoki i kolor wody był wspaniały. Trasa dość podobna do tych co można znaleźć w Słowackim Raju. Różnica jest taka, że nie spotkałem nikogo. W sobotę, w weekend!

Narzuciłem sobie duże tempo w obawie przed burzą … że całą trasę przeszedłem w 45 minut, zamiast oryginalnych 1,5h. A jedynie co widzę na końcu to słońce. No to nogi do góry i chillout. W sumie, to gdzie się śpieszę, zagrożenie zniknęło. Trasa z powrotem prowadzi przez tunele. Tam się najwyżej schowam jakby mnie złapała ulewa. Po chwili odpoczynku moją uwagę przykuwają znaki informacyjne. Które wyjaśniły, że tunele wzięły się z kolei, która niegdyś tędy biegła.

Czekało mnie przejście długim na ponad 300 metrów tunelem. Niby był zakaz, ale co tam. Zresztą minęło mnie kilku rowerzystów, którzy się do niego nie stosowali. A znak zakaz ruchu nie dotyczy pieszych! I tak przemierzam kolejne kilometry.

Zanim docieram do samochodu, zaglądam jeszcze na okoliczny kemping, zwany Biwakplatz Weißwasser. Koszt noclegu niewielki, bo 4 Euro za osobę. Jest sucha toaleta, a tuż obok strumyk z czystą wodą. Niczego więcej nie trzeba.

Cała ścieżka dostępna na Endomondo. Samo miejsce posiada dziesiątki tras rowerowych. Prowadzących przez te tunele. Bardzo polecam dla cyklistów. Po drodze zahaczam o standardowy sznycel i w hostelu ląduje o godzinie 18:00. Idę spać dość wcześnie. Nie liczę już na integrację. Chcę wstać o 6 rano i jechać prosto do domu.

Powrót

Tym razem byłem słowny i wyjechałem tuż przed 7 rano, opuszczając śniadanie. Przejazd nie nastręczał problemów. Po drodze zatrzymałem się w Czechach i zrobiłem zakupy do domu (tak, w niedzielę też wszystko jest czynne). W Krakowie byłem około godziny 15:00.

Podsumowanie

Miałem spore wątpliwości, czy jechać. Wszystko mi mówiło: Jarek, nie jedź! Nie było chętnych (prawdopodobnie za późno dałem znać). Pogoda miała być dramatyczna. Jeśli tak ma wyglądać 100% zachmurzenia, to boję się jak wygląda czyste słońce według prognoz. Może było w tym sporo szczęścia. Ale przede wszystkim się nie poddałem i pojechałem. I to zostało nagrodzone … Dowiedziałem się o sobie kilku rzeczy i coś zmieniłem po wyjeździe. Co dokładnie?

  1. Odpowiedzialność generuje motywację, odpowiedzialność za innych. Motywuje do wstania rano. Do decyzji. Do działania. Gdy jestem zdany na siebie moje mechanizmy działają zdecydowanie słabiej. Jestem mniej zdecydowany, decyzje podejmuję dłużej, tracąc czas. Ten czas potem nadganiam narzucając sobie duże tempo.
  2. Bardzo racjonalizuję gdy jestem sam. Nie mam na kim oprzeć decyzji, nie mam z kim jej przedyskutować, więc szukam faktów i tworzę sobie historię, którą następnie sobie wmawiam. By iść dalej, by właśnie podejmować decyzje. Nawet potencjalnie ryzykowne i nierozsądne? (to możesz ocenić sam czytając powyższego posta. Dla mnie były wówczas rozsądne).
  3. Bycie samemu ze sobą. Niby pojechałem sam. W górach przez wiele godzin byłem sam ze sobą. Jednak na koniec dnia spałem gdzieś, gdzie było sporo ludzi. Czy to kemping, czy to hostel. Co prawda nie miałem z tymi ludźmi interakcji. Jednak nie byłem zupełnie sam i nie byłem eksponowany na totalną samotność dniami. Dla mnie to było gorsze niż bycie samemu. Bycie wyobcowanym. To mnie pchało w social media. W restauracjach wokół mnie byli ludzie, pary, znajomi. Ja byłem sam jak palec. Bycie samemu ze sobą przez kilka dni jeszcze mnie czeka, chcę spróbować!
  4. Jestem dość nieśmiały wobec zupełnie obcych mi ludzi. Przykładem był hostel. Ostatecznie nie byłem w stanie złapać kontaktu z osobami. Ktoś pierwszy musi do mnie podejść. Wtedy szansa na rozmowę i kontakt wzrasta. Po części miała na to wpływ sama Austria. Znam bardziej otwarte miejsca na small talki i interakcje (np. Bałkany). Generalnie, to wiedziałem i w ten sposób sobie przypomniałem. Mocno kontrastuje wobec moje stanowiska menedżerskiego, gdzie tego nie widać.
  5. Po wyjeździe przestawiłem się na wstawanie o 6:00 rano (wcześniej była to 7:30). Bardzo podoba mi się ta zmiana. Nigdy wcześniej nie udało mi się w tym wytrwać. A obecnie trwa to już 2 tygodnie.

Samo Kalkalpen bardzo mnie urzekło. Piękne widoki, dość zadbane trasy, oryginalne atrakcje. Ta pustka, zupełnie nierealna przy takim potencjale tego miejsca. Austria po raz kolejny mnie zaskakuje. Staje się moim pierwszym wyborem w kwestii górskich wojaży, gdzie priorytetem jest spokój i rozsądna odległość od Polski.

Plan/Google Docs wyjazdu wyglądał dokładnie tak.

Bonus – czyli wideo!

Jeśli tutaj dotrwałeś, polecam wideo w 4K. Dobrze oddaje klimat miejsca!

 

Koszty

Niestety podróżowanie samemu samochodem jest drogie. Paliwo to był główny koszt wyjazdu. Mimo zakupów w Czechach uważałem, że piwo najlepiej smakuje po wysiłku. Zimne, prosto z beczki. Czy musi być tak drogo? Spokojnie większość z tych kosztów da się wyciąć. Ale czym byłaby Austria bez sznycla i lokalnego piwa? Wszędzie można było płacić kartą. Aczkolwiek gotówka jest bardziej pospolitym środkiem płatności wśród mieszkańców.

CoKwota (zł)Opis
Paliwo780zł1750km, 8,5l/100km
Winiety90zł50zł (CZ), 40zł(A)
Zakupy w Czechach100złPiwa, rzeczy na śniadania i przekąski
Kemping66zł15,5 Euro
Hostel220zł52 Euro
Jedzenie i piwa325zł3 Obiady w knajpach + 2 kolacje w hostelu i piwa (76 Euro)
SUMA1580zł1 osoba

Daj znać czy Ci się podobało!