Wieczór. Portee, Wyspa Skye, Szkocja. Wchodzę w końcu do baru cały przemoczony. W środku czekają już moi towarzysze. Mieli rację. Tu nie ma innego baru. Nie czekając długo podszedłem do barmana i poprosiłem o szklankę whisky. W samym barze może 30 osób. Gra zespół na żywo. Muzyka mocno rockowa. Trunek oczywiście ciepły bez dodatków … zresztą nie lubiłem whisky a ta była również niedobra (jeszcze nie byłem odpowiednio dojrzały). „Pewnie single-malt” – myślę sobie i wymieniam się spostrzeżeniami z chłopakami. Stoję przy stoliku i rozglądam się dookoła. Próbuję chłonąć tą chwilę. Bo to są takie chwile, które się pamięta. Gdy nie myśli się o niczym. Daję się pochłonąć całkowicie otoczeniu. Słucham występu zespołu i spoglądam na tych ludzi. Lepiej nie mogliśmy trafić. Zawsze marzy się być w takim miejscu – w małym klimatycznym barze z dala od domu, pośrodku sztormowej pogody. Sączę whisky dalej …
Przez cały wyjazd rozmawiamy ze sobą wyłącznie po angielsku. By nie dać się zaszufladkować nieznajomym. Żeby potwierdzić tą tezę kolega zagaduje jedną dziewczynę. Typowa gadka, my turyści, zwiedzamy, lubimy Szkocję. Była trochę zaskoczona, bo o tej porze roku turystów jeszcze nie ma zbyt wiele. W końcu zadała pytanie skąd jesteśmy. Nie chcieliśmy wyjawić swojego pochodzenia i pozwoliliśmy jej zgadywać. Kolega nie ułatwiał zadania używając płynnej 'brytyjszczyzny’ rodem z Doncaster. Z drugiej strony ja z drugim kolegą trochę odstawaliśmy akcentem. Strzelała: Dania, Norwegia, Szwecja. Nie wiedziała. W końcu się poddała. Polacy – odpowiadamy. Uśmiechnęła się. Po 2 minutach nie była już nami zainteresowana. Pewnie przypadek. I tak nie była w naszym stylu.
Wracamy do hostelu. Jest 23:20. Siadamy w kuchni i myślimy jak zorganizować jutrzejszy dzień. Wszak kolejny nocleg był w Fort William, 120mil stąd. Pijemy piwo Loch Lomond. Najgorsze jakie piłem w życiu. Bierzemy mapę i patrzymy. Chcieliśmy się dostać do miejscowości Armadale na południu wyspy, skąd był prom do Mallaig. Z Mallaig potem pociągiem do Fort William. Plan ambitny, był tylko jeden problem … jak się dostać do Armadale. To jest aż 40mil z Portee. Miejscowy odarł nas ze złudzeń:
- „W niedziele tu nic nie jeździ, przecież to dzień wolny. W tygodniu może dostalibyście się tam autobusem szkolnym.” – powiedział nam właściciel hostelu.
Jedyny autobus w niedzielę jedzie do Inverness. O 7:10 rano. Najbliżej dojedziemy do Broadford, to nadal 15mil do Armadale … no to może stopem? Ale przecież nigdy nie próbowaliśmy. A jeśli nie, to tylko 17mil, w kilka godzin dojdziemy. Nie myśląc długo znaleźliśmy karton po jabłkach i napisaliśmy drukowanymi literami „ARMADALE” oraz statek z dymkiem. Zmęczeni i podekscytowani poszliśmy spać. Mieliśmy tylko 5 godzin do pobudki. A ja patrzę w okno, na uderzający z ogromną prędkością deszcz i wsłuchuję się silne podmuchy wiatru. Zasypiam myśląc, jak my złapiemy stopa w taką pogodę … Piszę te wspomnienia po kilku latach. Właśnie dlatego, czasami najlepsze co się może wydarzyć w podróży to brak planu! Wtedy taki wyjazd zapada na długo w pamięci…