Dzień 4

Poranek przywitał nas idealną słoneczną pogodą. Tego dnia mieliśmy do przejścia ponownie 20km. Szacowany czas był jednak dłuższy niż poprzednio, bo 8 godzin. Naszym celem jest domek Katiffik.

Dlaczego dłużej? Wszystko ze względu na delikatne wzniesienia oraz typową ścieżkę turystyczną. Musieliśmy obejść widoczne jezioro od lewej strony i wypatrywać kopczyków na trasie. A wyglądały mniej więcej tak:

Mapa nie kłamała. Jest to kraina jezior,

z tundrą porośnięta niską roślinnością

z dużą ilością skał i polodowcowymi krajobrazami.

O czym nie wspomniałem wcześniej, wodę nabieramy bezpośrednio z jezior. A że jest ich mnóstwo, to nie trzeba brać jej na zapas. Jest ona krystalicznie czysta i nie korzystamy z filtrów, nikt nie miał problemów żołądkowych.

Nadal jesteśmy zachwyceni krajobrazami. Zupełna pustka, nikogo w zasięgu wzroku, jesteśmy zdani tylko na siebie. Tego dnia szliśmy razem, jako grupa. Było jeszcze o czym ze sobą rozmawiać. 🙂 Jednak samo przejście było dość męczące. W końcu pierwsze z typowymi, bieszczadzkimi przewyższeniami. Co z plecakiem ważącym 30kg stanowiło wyzwanie godne wyższych gór. Dlatego po drodze drobna drzemka nikomu jeszcze nie zaszkodziła.

Czas też na dowód, że było w miarę ciepło oraz że można chodzić na Grenlandii w sandałach. Okresowo było dość wietrznie, dlatego bluza była idealnym wsparciem.

Po blisko 8 godzinach dostrzegamy nasz cel. W teorii jeśli jest miejsce w domku, to możemy w nim spać.

Na miejscu okazuje się, że w domku przebywa już dwójka Duńczyków (ojciec i syn). Rozmawiamy z nimi chwilę, jak twierdzą tą trasę przeszli już kilka razy. Niedługo po nas przybywa Aline z Kanady, którą spotkaliśmy wczoraj w Hundeso. Rozbijamy namioty. Wieczorem bierzemy kąpiel we wzburzonym jeziorze. Wszyscy, bez wyjątku. Dziewczyny nawet myją włosy (do dzisiaj to szanuję!). Temperatura wody oscylowała wokół 3-4 C, sama przyjemność!

Dzień 5

Poranek na szczęście jest bardzo pogodny, sam wiatr się uspokaja i tym samym jezioro.

W ten dzień do przejścia jest kolejne 20 km. Jednak według przewodnika, powinna być opcja przepłynięcia całości kajakiem, ponieważ następny domek nazywa się nie inaczej jak Canoe Center. Cała trasa tego dnia przebiega wzdłuż jednego, ogromnego jeziora – Amitsorsuaq. Do dyspozycji piechurów są kajaki dwuosobowe aka kanadyjki. Bez żadnych opłat, po prostu ktoś je kiedyś zakupił. Niestety ani wieczorem ani z samego rana ich nie widzimy. Dwoje Duńczyków i Aline w związku z tym wychodzą w pieszą trasę. My powoli się zbieramy pogodzeni z losem, że nie damy odpocząć swoim nogom.

Lenistwo jednak się opłaciło … bo na horyzoncie zauważamy kajaki. I to 3? Akurat tyle ile potrzebujemy!

Dlaczego są przyczepione, może są uszkodzone? W ogóle to do nas nie dociera. Gdy dobijają do brzegu okazuje się, że ta inna dwójka Duńczyków poczuła się w obowiązku zebrać wszystkie kajaki porozrzucane po całym jeziorze. Są sprawne i możemy z nich skorzystać. Tak wygląda szczęście!

W kajakach znajdują się kamizelki ratunkowe (styropian w formie kamizelki) oraz mocno pokiereszowane worki budowlane, które mają chronić bagaż przed zamoczeniem. Oraz wiosła. Jest komplet, pozostaje tylko płynąć!

Kolor wody jest niesamowity. Na szczególną uwagę zasługuje przejrzystość wody. Jezioro jest podobno głębokie na 200-300 metrów. Więc lepiej się nie przewrócić. 🙂 W wodzie poczucie głębokości jest mocno zaburzone. To co wydaje się na płytkie, w rzeczywistości może być bardzo głębokie. O czym przekonałem się wrzucając kamień do wody. Jeśli miałbym oszacować widoczność, sięgała ona nawet 50 metrów. Nigdy czegoś takiego nie widziałem na własne oczy. Do dyspozycji miałem wiosło … a właściwie jego namiastkę, bardziej przypominało znak drogowy, ważyło kilka kilogramów. A że byłem z tyłu, to trzeba było mocno wiosłować. O ile nogi odpoczywały, to ręce dostawały sromotny wycisk. Nigdy nie przepłynąłem kajakiem dalej niż 2 km a teraz czekało mnie blisko 20km … wiosłując znakiem drogowym. Po jeziorze, z którego mnie nikt nie uratuje 😛 Pestka!

Słońce mocno operowało i smażyło nas niemiłosiernie. Robiliśmy okresowe postoje na przekąski, wtedy łączyliśmy ze sobą kajaki tworząc stabilną platformę. Okazuje się, że mój kajak przecieka, więc okresowo wylewamy z niego wodę kubkiem. Rezygnujemy z kamizelek na rzecz ratowania bagażu. Kładziemy je pod plecaki. Nikt nas i tak nie uratuje. Przeciekający kajak na głębokim na kilkaset metrów jeziorze, w sporej odległości od brzegu. Co może pójść nie tak?

Im bardziej wgłąb jeziora, tym woda była spokojniejsza. Do tego stopnia, że tworzyła idealną taflę. I jedynie my tworzyliśmy fale, widok był niesamowity.

Może i pięknie, ale wiosłować trzeba. Ręce mi odpadają. Po około 12km przybijamy do brzegu i jemy obiad.

Odpoczynek mocno nas rozleniwia. Sama okolica zachęca do nic nierobienia. Przez ostatnie kilka godzin nie spotykamy nikogo. Pustka, przestrzeń, zdani na siebie. Po prostu czysta przygoda. Jedna z osób nagrywała filmiki, zmusiła nas do wiosłowania tam i wewte po jeziorze w celu stworzenia idealnego timelapse 🙂 Co przy obolałych rękach powodowało moją ogromną irytację. Gdybym jeszcze wtedy wiedział, że z tych filmików nic nie będzie, to bym tą osobę utopił na miejscu!

Płyniemy dalej. Pogoda się zmienia. Robi się pochmurno, wzmaga się silny wiatr. Który niestety wieje prosto w nas, co znacznie utrudnia przesuwanie się do przodu. Patrząc na brzeg mamy wrażenie, że w ogóle nie płyniemy mimo usilnego wiosłowania. Niestety wiatr z czasem powoduje coraz większe fale. I tutaj duża odległość od brzegu pokutuje. Nasze kajaki są mocno wywrotne i próba odbicia bliżej brzegu grozi przewróceniem. Zaczynamy głośno do siebie krzyczeć w delikatnej panice, trzeba cumować! Jednak odbijanie powoduje płynięcie równolegle do fal, co zwiększa ryzyko wywrotki. A mając do dyspozycji jedynie znaki drogowe sytuacja robi się dość niebezpieczna. Płyniemy maksymalnie pod kątem. Ledwo nam się udaje, bo fale zaczęły się wlewać do środka kajaka. Dobijamy do brzegu kilka kilometrów przed naszym celem. Przy brzegu czekają już dwie osoby, które z chęcią wykorzystają kajak płynąc w drugą stronę. Odradzamy im ten pomysł, jednak oni twierdzili, że wiatr będzie wiał od tyłu … więc to nie przeszkadza a nawet pomaga. Ich sprawa.

Canoe Center ma ponad dwadzieścia łóżek i kilka pokoi. W każdym łóżku są materace … marzenie! Zajęty był tylko jeden pokój z 6 łóżkami, do naszej dyspozycji była ogromna sypialnia. Była to najbardziej 'wypasiona’ chatka na naszej trasie. Do dyspozycji była duża kuchnia/jadalnia oraz dwie suche toalety. A dokładnie były w nich worki, które trzeba było opróżniać przy 1/3 objętości. Podjąłem się zadania wymiany jednego z nich!

Zająłem dwa łóżka i na jednym suszyłem moje rzeczy. Niestety wszystko zamokło przez dziurawy kajak, wliczając dokumenty i portfel. Ocalała tylko elektronika, którą trzymałem przy sobie. Generalnie wszyscy świętowali dzień i siedzieli przy stole, jedli kolację i korzystali z przybytku domku. Niestety ja czułem się fatalnie. Po rozpakowaniu plecaka po prostu umarłem. Nie mogłem się ruszać, ręce, plecy i barki były z kamienia. Nie zjadłem kolacji. To było totalne zmęczenie organizmu, nie mogłem spać na żadnym boku ze względu na ból. Ostatecznie zasnąłem o 19:00, obudziłem się dopiero o 8 rano. Nie polecam wiosłowania znakiem drogowym.

Dzień 6

Dzisiaj mamy do przejścia 23km, zaś celem jest chatka Ikkarlluttoq. Będzie trochę pod górę, więc trzeba się nastawiać na minimum 8 godzin marszu. Poprzedniej nocy spadł deszcz, jedyny w trakcie naszego przejścia. Jednak poranek był już pogodny. Temperatura przyjemna i oscylująca w okolicach 10-15 C.

W końcu po godzinie mijamy jezioro Amitsorsuaq, które towarzyszyło nam przez ostatnie 2 dni.

Po drodze wchodzimy w pierwszy bagnisty teren. Jak się później okaże, nie ostatni na naszej trasie. Czeka nas podejście pod górę. Po kilku godzinach docieramy do znanego nam z przewodnika miejsca z wyjątkowym kopczykiem:

Tego dnia nasza grupa mocno się rozszerzyła. Do tego stopnia, że od pierwszej do ostatniej osoby dzieliło nawet 20 minut marszu. Jednak nadal pozostawaliśmy w zasięgu wzroku. Nie raz, godzinami szliśmy sami. Z własnymi myślami. W oczekiwaniu na resztę znaleźliśmy dość spore zagłębie jadalnych arktycznych jagód. Słodkie, smaczne, czego chcieć więcej!

Kolejnym rozpoznawalnym miejsce na trasie było takie jezioro. Z głębokim błękitem …

Za kolejnym wzgórzem na 14 kilometrze pojawia się tzw. plaża (The Beach). Oceńcie sami czy zasługuje na to miano. Dla nas wyglądało jak idealne miejsce na obiad.

Było stosunkowo wietrznie. Liczyliśmy, że na dole będzie lepiej. Nic z tego. Próba rozpalenia kuchenki kończyła się fiaskiem. Próbowaliśmy rozłożyć namiot, to też się nie udało. Ostatecznie kreatywna karimata zdała egzamin. Niestety nici z plażingu, wiatr skutecznie obniżał odczuwalną temperaturę do około 5 C.

Po obiedzie zmarznięci ruszamy dalej. Czeka nas jeszcze 8km przy jednoczesnym przewyższeniu 400 metrów. Wtedy też decydujemy się na odciążenie jednej z osób ze względu na pogarszający się stan stóp. O ile u mnie sandały dały ogromną ulgę, tak u tej osoby nadal pokutował drugi dzień chodzenia po piasku i powstałe w związku z tym odciski. Podzieliliśmy się na kilka osób, każdy wziął 2-3kg bagażu, by ostatecznie zejść do 10kg wagi samego plecaka.

Podchodząc co chwilę zatrzymujemy się na zdjęcia. Wraz ze wzrostem wysokości, widoki były tylko lepsze.

Nadal mocno wieje. W końcu pora na ostatnie ujęcie, blisko 400 metrów nad taflą jeziora.

Pozostaje tylko kilka kilometrów do celu. Struktura geologiczna gór jest nieco inna.

Jest i Ikkarlluttoq. W domku miejsc niestety jest mało. Dlatego rozbijamy dwa namioty. W domku z naszej grupy śpią dwie osoby. Wśród nich ta, u której odciski stanowią coraz większe wyzwanie w chodzeniu.

Teren był bardzo skalisty. Znalezienie równego kawałka stanowiło spore wyzwanie. Ostatecznie nie znaleźliśmy idealnego miejsca, częściowo spaliśmy na krzewach.

Widok z namiotu to wynagradzał. Po kolacji pora jeszcze na pluskanie w lodowatej wodzie. Rześki i zmarznięty momentalnie zasnąłem w śpiworze, mimo nierównej powierzchni. Podekscytowany, że jutro jest kolejny dzień, znowu na Grenlandii. W miejscu, o którym nawet nie marzyłem jeszcze rok temu. Zmęczony, ale pełny energii. Po prostu czysta przygoda i mój żywioł, który stanie się moją pasją?

Grenlandia – Arctic Circle Trail – byle dojść