Wydawać by się mogło, że najlepsze przygody przeżyliśmy na trasie. Zostały nam jednak dwa dni zapasowe, których nie wykorzystaliśmy podczas przejścia. Co wtedy robiliśmy?

Rozbiliśmy się kilka kilometrów przed miastem. Po to, aby dojeść zapasy i mieć cały kolejny dzień na świętowanie. Szczęście i humory nam dopisywały. Pierwszy asfalt i zabudowania wręcz nas ekscytowały. Samochody, cywilizacja, ludzie. Gdy już byliśmy w mieście, zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcie. Dołączył się do nas Joe, z którym nie raz mijaliśmy się na trasie.

Idziemy w stronę portu, aby 'zaliczyć’ ocean i w ten sposób całą trasę, wiodącą od lodowca do oceanu. Po drodze … mijamy cukiernię i nie mogliśmy się jej oprzeć. Co to była za zapachy, widoki, ciastka. Mimo że fanem słodkiego nie jestem, to nie mogłem się opanować. Jedliśmy oczami, wybór padł na eklera. I to nie byle jakiego. Bo w polewie czekoladowej, z kremowym nadzieniem z bitej śmietany i sokiem malinowym.

Coś niesamowitego. Ta konsystencja, to uczucie, ta świeżość, chrupkość, czekolada, krem … po prostu rozkosz. Do tej cukierni chodziliśmy dwa razy dziennie. Pojedzeni? Nic z tych rzeczy, to był dopiero początek. Docieramy do portu. A tam czeka na nas budka z burgerami. No to po deserze czas na obiad.

Cóż to była za poezja. Zwykły, nieprzyzwoity barowy burger. Oj jakie to było dobre. Makro tak bardzo się nie zgadza … i o to chodzi.

W sumie to już nie wiemy, czy jesteśmy głodni, czy przejedzeni. Wszystko się pomieszało. Ale niczego nie żałowaliśmy. To było świetne. Na pewno byliśmy przebodźcowani smakami po 12 dniach jedzenia liofilizatów i batonów. Gdy już nasze podstawowe potrzeby zostały zaspokojone, czas pozbyć się tych nieszczęsnych plecaków. Udajemy się do jedynego hostelu w mieście. Nocleg do tanich nie należał, bo około 150zł/noc/osoba. Nie ma zresztą miejsc dla wszystkich, bo nie mieliśmy rezerwacji. Część osób spała w namiocie, przy okazji oszczędziła trochę pieniędzy. Ja nie mogłem sobie odmówić spania w łóżku w ogrzewanym pomieszczeniu.

Czas na spełnienie kolejnego marzenia. Czyli … ciepłego prysznica. Tego nie było już od 13 dni. Cóż to był za prysznic. Trwał … długo, nie kryliśmy radości i komentarzy pod prysznicem. Zapewne z boku wyglądaliśmy na dzikusów, którzy nigdy nie widzieli wody płynącej ze ściany. Dodatkowo ciepłej. Atrakcji nie było końca. Wybraliśmy się do sklepu. Tam nakupowaliśmy jedzenia z przeceny z końcową datą ważności (1kg sera przeceniony z 80zł -> 20zł, czy pizze mrożone z 50 zł na 15zł). To miała być nasza kolacja. Kupiliśmy też wino, które skonsumowaliśmy w widokowym miejscu.

To wszystko wydaje się takie zwykłe, powszednie, normalne. Dla nas było nagrodą i intensywnym przeżyciem.

Dzień 13

Samolot mamy dopiero kolejnego dnia, więc warto ten dzień spędzić na czymś innym niż tylko obżarstwie. W tym celu postanowiliśmy się wybrać na najwyższy szczyt w okolicy, czyli Nasasaq (784m). Prowadził tam wydeptany szlak, również oznaczony na maps.me (charakterystyczny kopczyk widoczny na poniższym zdjęciu).

Trzeba było przejść miasto, czyli iść w kierunku wykonanego już szlaku ACT. Następnie ścieżka przechodziła już w typową górską dróżkę.

Po niecałych dwóch godzinach wchodzi się na płaską przestrzeń, gdzie wysuwa się finalny szczyt Nasasaq.

Sam szczyt jest dość wyniosły i z jednej strony opada bezpośrednio do oceanu. Jak się okazuje, czeka nas trochę wspinania. Także z pomocą liny.

W niecałe 30 minut jesteśmy już na górze. Punkt jest oznaczony charakterystycznym kopczykiem.

Widoki oszałamiają, są to zdecydowanie inne góry niż do których przywykliśmy. Niewysokie, ale stromo opadające w dół z przepaściami. Ze specyficznym kolorem skały, którego do tej pory nie spotkałem. W każdą stronę była zupełnie inna perspektywa. Kraina lodu, ze szczytami, które nie mają nawet nazw. Bezkres oceanu.

Fragment cywilizacji pośrodku niczego.

Oraz skały, jeziora i doliny wyryte przez pełzające lodowce.

Wracając zgubiliśmy szlak i zeszliśmy na przełaj przez rumowiska skalne. Nie było to najmądrzejsze (kilkukrotnie chcieliśmy się wracać). Ale udało się bezpiecznie zejść.

Pozostałą część dnia poświęciliśmy na zwiedzenia miasteczka i poznawaniu lokalnej społeczności. Ale zaczęliśmy pierw od eklera. Tym razem wersja Max, czyli potrójna porcja eklera w kształcie precla. Cóż to była z rozkosz (chociaż moja mina na to nie wskazuje, ale to jest mina oznaczająca skupienie 🙂 ).

Samo miasto z daleka wygląda na kolorowe i malowniczo położone.

Niestety, gdy zacznie się je oglądać z bliska, jest znacznie gorzej i pokazuje problemy lokalnej społeczności. Widok jest niestety dość dołujący.

Odpadające farby i zaniedbane elewacje, psy na uprzężach, które ujadają dzień i noc. Panujący nieład i trzymanie śmieci na podwórkach. To wszystko sprawia wrażenie marazmu i pogodzenia z losem. No bo po co dbać o estetykę, skoro nie ma to znaczenia. O czym część z nas miała okazję się przekonać trafiając do lokalnego baru. W którym było mnóstwo mieszkańców, bardzo chętnych do rozmowy z turystami. I picia alkoholu, byli nawet skłonni stawiać, byle porozmawiać. Mimo że alkohol jest bardzo drogi (w najdroższej restauracji warzone grenlandzkie piwo kosztuje 80zł za 0,4l), nie zniechęca do picia. Bo nie ma tutaj nic innego do roboty. Sporo z tych osób zostało przesiedlonych z małych miejscowości (które zostały zlikwidowane) właśnie do Sisimiut. I zostali zmuszeniu do porzucenia kłusowniczego i koczowniczego stylu życia, na typowo nowoczesny. Nie mogą sobie z tym poradzić. Sporo z tych osób dostaje wsparcie socjalne. Podobno od Danii, która nalega na ochronę środowiska i narzuca ograniczenia w polowaniu na zwierzęta (Dania dopłaca połowę budżetu Grenlandii). Młodzi zaś wyjeżdżają za granicę w poszukiwaniu pracy i by wyrwać się z tego marazmu. Niestety nie miałem okazji porozmawiać więcej (łóżko w hostelu stało wyżej w priorytetach). A szkoda, bo mogłem dowiedzieć się dużo więcej. Temat Grenlandii jest trudny i czasami przypomina los mniejszych wyludniających się polskich miast. Zdecydowanie warto na to kiedyś poświęcić osobny wpis.

Dzień 14

To jest czas naszego powrotu do domu. Czekał nas lot z Sisimiut do Kangerlussuaq. Gdzie potem była przesiadka na duży samolot do Kopenhagi. A na osobnym bilecie każdy z nas miał już do punktu docelowego. Do lotniska jest 6km. Bierzemy taksówkę. Jej cena wydaje się abstrakcyjna (około 150zł), jednak uzasadniona patrząc na lokalne ceny. Pakujemy się w 6 osób, z czego część ukryta za siedzeniami w nogach. Tak by policja nie widziała, że są 2 osoby ponad normę. Rano pogoda była ładna … ale przyszła chmura nad miasto i widoczność diametralnie spadła.

Do tego stopnia, że nasz samolot nie mógł wylądować. Lotnisko jest małe i nie ma systemów wspomagających lądowanie we mgle. Słychać było próby lądowania samolotu … ale za każdym razem samolot pokazywał się już przy końcu pasa, co kończyło się odwrotem. Niestety przez megafon słychać komunikat. „Samolot będzie miał jeszcze jedno podejście, po którym musi wracać do Kangerlussuaq, bo kończy mu się paliwo. Niezależnie od tego, samolot do Europy nie będzie już na Państwa czekał w Kangerlussuaq”. Dla nas oznaczało to tylko jedno, zostajemy na Grenlandii jeden dzień dłużej. Bo samolot do Europy jest tylko raz dziennie. I w ten sposób przepadają nam bilety do domu z Kopenhagi …

Czyli kolejny samolot dopiero za 3 godziny. W punkcie obsługi podróżnych (tzn. jedna Pani obsługiwała zarówno checkin, jak i komunikaty lotniskowe i generalnie wszystko) dopytaliśmy się co dalej. Pani stwierdziła, że pewnie przebookują nam bilety na kolejny dzień, jak będzie miejsce. Ale o tym się dowiemy dopiero w Kangerlussuaq. Na lotnisku był tylko automat z kawą. Śniadanie jedliśmy o 8 rano i zaczynaliśmy być głodni. Zapytałem więc Panią, czy linia lotnicza sfinansuje nam jakiś posiłek. Nie było to oczywiste pytanie, bo Grenlandia nie jest w Unii Europejskiej i nie ma tutaj takich praw. Wiedząc, że nie ma tutaj żadnej restauracji dopytałem także, czy sfinansuje koszt taksówki do miasta. Pani stwierdziła, że jak przyniosę paragon za wszystko i są pieniądze w kasie, to mi odda. Co robię? Jadę do cukierni. Po eklera, którego już miało nie być więcej. W 10 minut jestem już pod cukiernią. Kupuję kilka różnych ciastek i po 20 minutach jestem z powrotem na lotnisku.

Dzielimy porcje na mniejsze, dajemy je też kilku innym pasażerom, którzy z nami utknęli tutaj na kilka godzin. Po tej wyżerce udaję się do pani z paragonami, która oddaje mi całość w gotówce. Jednak da się tak prosto!

Pogoda się poprawia, mgła przechodzi i mamy pełne słońce. Tym razem samolot ląduje bez problemu.

Nasze 12 dni pieszo pokonujemy w 20 minut samolotem. Lądujemy w Kangerlussuaq. Odbieramy nasze bagaże, wyciągamy rzeczy ze skrytek i udajemy się do biura obsługi. Na szczęście jest miejsce w samolocie na kolejny dzień (co nie jest regułą). I jesteśmy przebookowani bezpłatnie, bo bilet był łączony (dlatego jest to tak istotne zwłaszcza na Grenlandii). Każdy z nas dostaje voucher na jedzenie w wysokości 100DKK w lotniskowo/hotelowej restauracji. I każdy z nas otrzymuje pokój, w tym zawarte jest też śniadanie. Teraz rozumiemy, dlaczego te bilety tyle kosztują. Sam hotel ma aż 200 pokoi i jest przystosowany do obsługi dużej ilości odwołanych lotów. A patrząc na tablicę, tylko tego dnia było ich kilkanaście. W teorii, jedna noc to koszt bagatela 1400DKK (800zł). Ustaliliśmy wspólnie, że każdy z nas bierze godzinny ciepły prysznic (bo każdy ma własny prysznic!). Po czym widzimy się w restauracji w celu omówienia planu działania na powrót. Bo każdy z nas stracił powrót z Kopenhagi. Przepadł też nocleg w hostelu w Kopenhadze (bo mieliśmy tam nocować).

Przez cały wyjazd nie mamy zasięgu, nie inaczej jest i tutaj. Mimo że jest grenlandzka sieć w miastach, to żaden z polskich operatorów nie miał widocznie umowy o współpracy. Może teraz to się zmieniło? Pozostaje tylko Wifi, które jest płatne. Kupujemy pakiet 3 godzin za 100DKK. Biorę na swoje barki kupienia 6 biletów lotniczych z telefonu (a to był 2016, gdy królował Android 5, a strony mobilne nie były jeszcze powszechne), więc nie był to demon szybkości. Praktycznie nikt nie miał też karty płatniczej, bo po co nam na Grenlandii. Ktoś miał w Euro, ale nie chciała działać. Na szczęście miałem kartę kredytową z limitem 10000zł. Zanim jednak kupiłem, trzeba było znaleźć najbardziej optymalne połączenie, także pod względem ceny. Co nie było proste, kupując je z jednodniowym wyprzedzeniem. Kierunki to: Genewa, Warszawa i Kraków. Ostatecznie skończyliśmy z cenami odpowiednio 950zł/600zł/400zł. W 2 godziny 55 minut. Co do dzisiaj uważam za bardzo dobry wynik. Nie było już czasu na poinformowanie rodziny, czy pracodawcy o naszym opóźnieniu. Ba, nikt nie miał z nami kontaktu przez ostatnie 14 dni. Więc większość z nas zwyczajnie nie stawi się do pracy tego dnia. Dla jednej osoby był to ogromny stres, bo kolejnego dnia miała zaczynać pracę na planie zdjęciowym. A nieobecność była obciążona karą do 20 000zł.

Po załatwieniu najważniejszych formalności, pora na zwiedzanie Kangerlussuaq.

Miasteczko nie miało niczego ciekawego do zaoferowania. Wszystko było zamknięte, nawet sklep (bo w niedzielę jest czynny jedynie do 12:00). Trafiliśmy ostatecznie do baru … który niegdyś był barem dla stacjonujących tutaj amerykańskich żołnierzy. Był ogromny (kilkadziesiąt stolików) w stylu lat 80-tych. Obecnie jest to tajska knajpa? W którym Taj sprzedawał czipsy. Wyglądało to dość absurdalnie. Niestety nie robiłem zdjęć, miejsce można odnaleźć w tutaj.

Nie ma tutaj nic. I nikogo. Wracamy na kolację. Jest już prawie koniec sierpnia. Co oznacza, że zaczyna być ciemno w nocy. Według prognozy, jest jakaś minimalna szansa na zorzę polarną. Umawiamy się, że wstajemy o 1 w nocy na zorzę. W nocy jednak dla części osób łóżko było za miękkie. Ostatecznie w 3 osoby zebraliśmy się i poszliśmy na okoliczne wzgórze. Tak, by miejskie oświetlenie nie psuło widoku. I zorzy nie ma … Widać niby jakieś delikatne chmury. No dobrze, to może zróbmy chociaż zdjęcia gwiazd. Nastawiamy długie naświetlanie. I naszym oczom na aparacie ukazuje się zielona poświata.

Czyli to jednak zorza. Chociaż mało spektakularna, bo widoczna jedynie na aparacie. Spełnieni (bo na tym wyjeździe zorza nie miała prawa się wydarzyć) wracamy spać. Jak się później okazało, druga część grupy też poszła oglądać i musieliśmy się gdzieś minąć.

Dzień 15

Po śniadaniu planowo startujemy przed 12:00. Lądujemy w Kopenhadze o 20:00. Wszyscy mieliśmy loty na kolejny dzień. Ja nie mogłem jednak zdzierżyć kolejnej nocy na lotnisku w Kopenhadze. I wspólnie z jedną osobą decydujemy się na nocleg w hostelu w mieście. Zwłaszcza, że lot do Krakowa miał być dopiero o 20:00 kolejnego dnia. Część osób miała samolot o 7 rano i zdecydowała się nocować na lotnisku.

Niestety nocleg w hostelu był sporym błędem. O ile nowoczesny i dobrze wyposażony, był też przepełniony (kupiliśmy ostatnie dwa łóżka). A ja na dodatek poszedłem do niego zupełnie nieprzygotowany (bo wszystko, dosłownie wszystko zostawiłem w skrytce na lotnisku, w tym ubrania na zmianę, czy kosmetyczkę, czy zatyczki do uszu). Jakoś ogarnąłem prysznic pożyczając ręcznik z recepcji. Wracając z pod prysznica zaczepia mnie jakiś „Ricky z Kanady”, który wygląda niczym pedobear i pyta się, na którym piętrze mieszkam i w którym pokoju. W panice wybrałem losowo inne piętro niż on i potem wracałem się schodami. To jednak nie było najgorsze. Nie przespałem ani chwili przez toczący się w nocy remont ulicy tuż pod oknem. A także ze względu na gadanie przez sen jakiejś Azjatki. Albo ze względu na doniosłe chrapanie osoby, która spała pode mną. Albo ze względu na osobę po przekątnej, która wstawała co dwie godziny, by robić szejka białkowego i chrupać czipsy bananowe. Albo przez Pakistańczyka, który przyszedł o 1 w nocy i rozpakowywał się przez godzinę. A gdy zauważył, że nie śpię zapytał, „czy mogę z nim iść do prysznica”. Co było tak absurdalne, że już mi było wszystko jedno. Okazało się, że nie potrafi korzystać z nietypowego sterowania wodą. By potem wymeldować się o 5 rano, robiąc kolejną godzinę hałasu. No cóż, chyba jednak pasowałem do tego towarzystwa, bo poszedłem spać jak wszedłem, bez bagażu, z czarnymi stopami jak gangrena (po 13 dniach chodzenia w sandałach na Grenlandii), z dużym zarostem godnej osoby włóczącej się 2 tygodnie po Kopenhadze. Kolejnego dnia (dzień 16) trochę pochodziliśmy po mieście. Jednak to już nie było to. Każdy z nas chciał być już w domu. Cały i zdrowy byłem dzień później niż planowo.

Podsumowanie

Był to wyjazd, który otworzył mnie na zupełnie inny sposób spędzania czasu. Czyli trekking długodystansowy, podczas którego przeszliśmy ponad 220km. Nie robiłem tego wcześniej. Był to początek kolejnej pasji, którą obecnie realizuję na każdym wyjeździe.  Jest to coś, czego długo nie zapomnę. Najlepszym dowodem jest to, że tą podróż spisuję 3 lata później. Pamiętając jej najmniejsze szczegóły. Często wracam do niej myślami, gdy mierzę się z wyzwaniami dnia codziennego. Wówczas te problemy tracą wagę i stają się łatwiejsze do rozwiązania. Bo czym są w porównaniu do przejścia pieszo 220km wzdłuż koła podbiegunowego. Z plecakiem, który początkowo ważył 30kg. Dla osoby, która nigdy nie uważała się za wysportowaną. Która jeszcze rok wcześniej by nie uwierzyła, że to zrobi. Takie wyjazdy budują moją wielką wiarę w siebie i dają mi jeszcze większą determinację do realizacji swoich marzeń i ambicji. Bo wiem, że jestem zdolny je spełnić. Szybciej niż mi się wydaje.

Czy polecam sam szlak? Zdecydowanie. Jeśli chcesz zaznać pustki w nietuzinkowym miejscu (znasz kogoś, kto był na Grenlandii?), być zdanym na siebie, na swoje możliwości (i grupy). Jest mnóstwo opcji odbicia ze szlaku i odkrywanie nowych miejsc (na własne ryzyko z mapą). Samo miejsce jest bezpieczne (nie ma zmiennej pogody, nie ma niebezpiecznych zwierząt). Jedynym zagrożeniem dla siebie jesteś Ty i Twoja psychika. Przy okazji możesz też schudnąć (ja mimo wyżerki przez dwa dni byłem o 4kg lżejszy). Patrząc również na koszty – Grenlandia wcale nie musi być droga. Bo wydatki na bilecie lotniczym właściwie się kończą.

Koszty

CoKwota (zł)/osobaOpis
Bilet Air Greenland
3430złTrasa CPH-SFJ->JHS-SFJ-CPH
Dojazd do lodowca370złWycieczka WOGAC Icecap660
Dolot KRK-CPH-KRK390złNorwegian z bagażem rejestrowanym
Jedzenie liofilizowane + batony900zł
Nocleg w Sisimiut300złSisimiut Vandrehjem
Zakupy i jedzenie na miejscu400zł
Niedoszły nocleg w CPH110złBył wynajęty nocleg na 6 osób
Hostel w CPH190zł
Gaz90zł
Dodatkowy lot CPH-KRK350zł
Skrytki lotniska i bilety komunikacja100zł
SUMA6630zł